[align=justify]Anno Domini 2014 dobiega końca. Czas zatem na temat, który podsumowuje mijający rok pod względem muzycznym. Ode mnie forumowa wersja moich notatek z całego roku, pisanych z wieloma długimi przerwami od stycznia aż po dzień dzisiejszy. Płyty są ułożone w kolejności alfabetycznej, jest wśród nich sporo rzeczy z kręgów symfonicznych, gotyckich, folkowych, więc fani Nightwish powinni znaleźć też coś interesującego dla siebie. Oczywiście jest tu również sporo wydawnictw z innych rejonów muzycznych. Biorąc pod uwagę, że ostatni rok większość czasu jestem out, to sam się zastanawiam, kiedy przesłuchałem te płyty, ale potem sobie zdałem sprawę, że średnia w sumie wychodzi płyta na tydzień, a słuchałem niemal wyłącznie nowości :D. Wszyscy słuchamy muzyki, żeby obcować z czymś pięknym, oderwać się od prozy i szarości życia, zgłębić świat dźwięków i słów. Muzyka to nośnik emocji od czasów starożytnych po dzień dzisiejszy, zatem pozwólcie, że podzielę się swymi wrażeniami z tego, co od zeszłego grudnia pojawiło się na rynku. :)
Na początek wydawnictwa, które miałem zamiar przesłuchać, ale z powodu braku czasu/sił, nie zaznajomiłem się z nimi (może kiedyś), niemniej wiele z tych krążków może być wartych uwagi.
AC/DC – Rock or Bust
Alcest - Shelter
Amaranthe – Massive Adictive
Asia - Gravitas
Babymetal – Babymetal
Bruce Springsteen - High Hopes
Cosmograf – Capacitor
Deathstars – The perfect Cult
Dying Passion – Transient
Exlibris - Aftereal (gościnnie solo na skrzypcach gra Wodecki!)
Evergrey – Hyms for the broken
Flor de Loto – Nuevos Mesias
Gazpacho – Demon
Mastodon - Once More 'Round the Sun
Perfect - Dadadam
Phoenix Raising – Versus
Paul Rodgers - The Royal Sessions
Primordial - Where Greater Men Have Fallen
Robert Plant - Lullaby And… The Ceaseless Road
Rival Sons - Great Western Valkyrie
Sin7sins - Purgatory Princess
The Birthday Massacre - Superstition
Tori Amos - Unrepentant Geraldines
Vader - Tibi et Igni
Vintersorg – Naturbal
Voiciano- Everflow
A żeby już nie przedłużać, to właściwa lista – miłej lektury. :)
ALESTORM – Sunset of the Golden Age
Styl Alestorm został zdefiniowany już dawno. Jak zatem wypada nowy album – całkiem klawo. Pod warunkiem, że nie oczekujemy odkrywania ameryki i wielkich ambicji. Typowy heavy/power metal zaprawiony pirackim folkiem i lekkimi wstawkami quasi-symfonicznymi gdzieniegdzie. Każdy z nas lubi sobie posłuchać od czasu do czasu czegoś z niewyszukanymi tekstami, poczuć się jak pirat i obetrzeć ręką z hakiem, rum kapiący z brody :D. Jedyne co może trochę denerwować, to jednostajne „rycerskie” refreny. Znowu na drugim biegunie znajduje się utwór tytułowy, który imponuje rozbudowaniem i rozmachem (jak na tę estetykę oczywiście), będąc najlepszym kawałkiem na płycie. Co prawda twórcy robią to wszystko na serio, ale jeśli słuchacz przymruży lekko oko i da się porwać „na morze”, to wyjdzie naprawdę świetna rozrywka i o to przecież chodzi.
ALWAID – Lactus Sominorium
Francuska grupa z kręgów gotycko-symfonicznych, która właśnie zadebiutowała. Co można rzec o ich pierwszej płycie? Przede wszystkim, że jest przeciętna. Ani słaba, ani specjalnie powalająca. Ot taki symphonic metalowy średniak ze sztampowymi partiami klawiszy. Słucha się momentami dość przyjemnie, fragmentami gorzej. Raczej nie ma do czego wracać. Szkoda życia i czasu na takie krążki. Co jest z tymi Francuzami, że w zasadzie obok Whyzdom sprzed dwóch lat i onegdaj Penumbry nie mogą się doczekać porządnego zespołu w stylistyce gotycko-symfonicznej?
AMBERIAN DAWN - Magic Forest
Odkąd zmienili wokalistkę, złapali wiatr w żagle. To moim zdaniem najbardziej udana płyta zespołu. Amberian Dawn stał się w tej chwili „pierwszorzędnym zespołem drugorzędnym”. Same hiciory, choć żaden oczywiście nie jest odkrywczy. Tak jak w przypadku pierwszej opisywanej płyty, jeśli nie oczekujemy wielkich ambicji, a jedynie przyjemnego, bardzo przebojowego, momentami wręcz radiowo brzmiącego symphonic metalu (tutaj dodatkowo zabarwionego tu i ówdzie power metalem), to trafiliśmy w dziesiątkę, gdyż w takich kategoriach płyta sprawdza się znakomicie, a melodii nie brakuje. Całość może się wydawać trochę przesłodzona, ale nie sposób odmówić płycie nośności, Cherish the Moment czy tytułowy Magic Forest to symphometalowe hity, które nie będą chciały opuścić Waszych uszu.
ANATHEMA – Distant Satellites
Anathema przeszła długą drogę od death/doomu, przez atmosferycznego, depresyjnego rocka aż do...???? No właśnie, tu pojawia się pytanie, co obecnie gra Anathema? Ciężko powiedzieć, coś na kształt mieszanki: prog rocka i alternatywy, ożenionych z wpływami post – rockowymi. Anathema porzuciła w dużym stopniu dołujące klimaty, to kolejna płyta Brytyjczyków, która niesie ze sobą sporo „światła”. Najlepsze wrażenie robi trzyczęściowy utwór The Lost Song. Na płycie znalazł się też kawałek o eponimicznym tytule Anathema. Taki utwór powinien się wyróżniać i faktycznie jest to chyba najlepsza kompozycja na płycie, gdy po orkiestralnej introdukcji wchodzi gitara z emocjonalnym solo – są ciary. Jedne z bardzo nielicznych na płycie. Jako osoba, której ulubioną płytą Anatehmy jest klimatyczno-metalowa The Silent Enigma, sprzed prawie 20 lat, może nie jestem do końca obiektywny, ale nie da się ukryć, że opisywany krążek to średniak w dyskografii tej zasłużonej brytyjskiej grupy.
ANCIENT BARDS – A New Dawn Ending
Chwalą ich wszyscy, więc nie będę tutaj oryginalny. Ta włoska grupa uważana za nadzieję symfonicznego power metalu. Dziś wydawałoby się, że tym nurcie powiedziano już wszystko. Jednak Włosi przywrócili blask najlepszych latom gatunku. Mimo że w teorii nie grają nic nowego, to w praktyce robią to z taką lekkością, werwą i wdziękiem, że momentami przypominają się najlepsze czasy ich rodaków z Rhapsody, tyle że z urokliwym kobiecym wokalem i bez tak wielkiej egzaltacji.
Wydany w tym roku krążek to dopiero trzecie wydawnictwo tej grupy. Chwilami zabarwione nawet lekko progresywnie, ale przede wszystkim wciąż szybkie, mocne, power metalowe i symfoniczne. Pełne rozbuchania i porywających melodii. Takie kawałki jak Across This Life (okraszone wstawkami chóralnymi) czy metalowa ballada Spirit Liberi porwą każdego maniaka symfonicznych brzmień. Trzeci album i trzeci raz rzecz na poziomie.
ANETTE OLZON – Shine
W sumie pozytywne zaskoczenie. Repertuar bardziej (pop) rockowy, ale dość elegancki trzeba przyznać. Zresztą rzucenie ot tak pop i rock, to nie jest taka oczywista klasyfikacja i nie oddaje rzeczywistego stanu rzeczy, bo to jednak nie jest materiał z list przebojów. Żeby być bardziej precyzyjnym: sporo tu melodyjnego alternative rocka, refleksów indie, a nawet baroque/chamber popu. Wbrew pozorom singlowe Lies i Falling podbite elektroniką, nie uważam za highlighty. Najjaśniejszymi punktami są spokojniejsze utwory, które trochę przypominają niektóre rzeczy Tori Amos. Najpiękniejszym kawałkiem jest dla mnie Moving Away, ze współgraniem różnych linii gitarowych i solówką na akustyku. Czekam na rozwój jej talentu, ciekawi mnie jaki kierunek obierze. Ta płyta pokazuje jak dobrą wokalistką jest Anette, żeby tylko trafiała na utalentowanych kompozytorów.
ARCH ENEMY - War Eternal
Odejście z zespołu jednej z ikon kobiecego growlingu, czyli Angeli Gossow, było niewątpliwie ciosem. Z tym że nie odczułem tego kompletnie, o płaszczyźnie muzycznej nie wspominając. Na jej miejsce Szwedzi zatrudnili znaną fanom Nightwish - Alissę White-Gluz. Alissa sprawuje się bez zarzutu, w zasadzie nie czuć, że coś się zmieniło. Natomiast od strony muzycznej materiał ten jest bardzo „melodic”, fani bardzo wczesnego wcielenia formacji mogą być zdziwieni. Gitarzyści sypią melodiami jak z rękawa, mnóstwo tu wciągających zagrywek i solówek gitarowych, nie raz o ewidentnie neo-klasycznym wyrazie (As the Pages Burn, Time is Black). Może to zaskakujące jak na płytę z growlingiem, ale ten materiał aż kipi gitarowymi melodiami, czasami pojawiają się dyskretne klawiszowe ubarwienia, ale jest ich niewiele. Pierwszorzędna pozycja, nie tylko dla zwolenników melodic death metalu.
ARKONA – Yav
To nie jest zła płyta, tylko zupełnie inna. Arkona bez skocznych ludowych melodii, szybkich i krótkich przebojowych, folkowych strzałów. Nie wiem, czy tę płytę można w ogóle nazwać folk-metalem, sądzę, że raczej nie. Sporo tu wpływów progresywnych, atmosferycznych, a chwilami nawet shoegazowych. To wszystko wtłoczone zostało w metalowe podłoże, które nieraz ma black/death metalowy wyraz, innym razem przybiera bardziej melodyjne oblicze. Elementy i instrumentarium folkowe też się pojawiają, ale nie zmieniają one progresywno-klimatycznego obrazu całości. Jak na Arkonę to niemal eksperymentalny album. Przyznam się szczerze, że trochę mnie zmęczył ten krążek, bo to rzecz trudna w odbiorze i chyba też nie tak melodyjna jak drzewiej bywało. Podkreślę to jeszcze raz: to na pewno nie jest słaba płyta, jest inna, na swój sposób szlachetna, ale nie zawsze mamy ochotę na dojrzałe, cierpkie, wytrawne wino.
ASTRA – Broken Balance
Z dużej chmury mały deszcz. Grupa ta zaczynała jako coverband Dream Theater i niestety nigdy nie wyszła z cienia swych mentorów, dorzucając do tego wpływy melodic metalu i radiowego rocka. Metal progresywny w dzisiejszych czasach robi się coraz bardziej szablonowy, konserwatywny i nużący (ten jest jeszcze połączony z AOR-em), muzyczna pustka i mega banał. Dużo oczywistości i patosu, mało prawdziwych emocji.
AVALON – Angels of the Apocalypse
Tak samo nieudana jak pierwsza część. Brak tej płycie owej przysłowiowej „bożej iskry”. Wszystko brzmi jakby było wymuszone, nie ma polotu, brak szwungu. Niby teoretycznie wszystko jest poprawnie, ale melodie nie zagnieżdżają się w głowie, nawet po kilku odsłuchach. Album jest mierny. Jeszcze jeden dowód na to, że muzyka to nie matematyka i jak połączysz teoretycznie ciekawe ingrediencje i dodasz do tego topowe wokale (Floor Jansen, Simone Simone, Elize Ryd), to wcale nie musi wyjść coś genialnego. Timo Tolkki powinien poważnie rozważyć muzyczną emeryturę.
AXEL RUDI PELL – Into the Storm
Axel wycisnął ostatnie (nie) świeże soki z własnego stylu dekadę temu. Co zatem pozostało? Odpowiedź jest prosta: sztampa, nuda i jeszcze raz sztampa. Zresztą, czy może być coś bardziej typowego niż stricte tradycyjny heavy metal, ale nawet w tym stylu można było zrobić coś więcej niż taką lichotę. Ocena trochę zawyżona, ze względu na wyróżniający się ostatni 10-minutowy numer, który na płycie co bardziej oryginalnego wykonawcy i tak by się zbytnio nie wyróżniał Cała reszta to przykład wtórnego, rzemieślniczego heavy metalu, którego odechciewa się słuchać po kilku kawałkach.
BEHEMOTH – The Satanist
Behemoth to obecnie instytucja ekstremalnego grania, która zawiesza wysoko poprzeczkę innym zespołom z tego kręgu. Nie inaczej jest tym razem, Nergal i spólka pokazali na nowym albumie (znowu?), że można bez zdrady swego stylu, wciąż utrzymując ekstremalną stylistykę, nagrać coś, co nie jest jednowymiarowe i pokazuje otwartość muzyczną zespołu.
Wyróżnia się kilka utworów. Singlowe Blow Your Trumpets Gabriel z subtelnymi orkiestracjami. Tytułowy The Satanist, w którym mimo growlu riffy są wręcz z dość tradycyjnego, ciężkiego rocka, choć podlanego blackened deathową ekstremą. In The Absence Ov Light, gdzie mamy recytacje fragmentu z Gombrowicza, pod względem formalnym może się kojarzyć z Luciferem z Evangelionu.
No i jako albumowy cymes O Father O Satan O Sun – moim zdaniem najlepszy utwór na płycie. Duże brawa za ten album.
BIGELF – Into the Maelstorm
Bigel to zespół, który w ostatniej dekadzie, mimo że nie zdobył wielkiej popularności, to jest ceniony przez krytyków i koneserów. Panowie wpisują się w modny w XXI wieku nurt retro-rocka, w ich w przypadku z mocniejszymi gitarami oraz z progresywnymi, psychodelicznymi i stonerowymi naleciałościami. Najlepsze wrażenie robi zamykając album ITM, ciekawie brzmi też High. Brakuje mi trochę jakiejś zupełnie szalonej, ale bardzo melodyjnej rzeczy typu Gravest Show of The Earth, ale grupa wciąż trzyma fason.
BLIND GUARDIAN – Twilight of the Gods (single)
Tytuł singla jest mega wyświechtany w przypadku kapeli metalowej, no ale nie oceniajmy książki po okładce. Po pierwszych taktach wiedziałem, że muzycznie też nie będzie niespodzianki: intensywne power metalowe gitary, dynamiczna perkusja, melodyjne solówki, chóralne refreny, dużo piętrowych harmonii wokalnych a la Queen, robionych przez Hansi Kurscha. Kawałek mógłby się znaleźć na którejś ze starych płyt.
Aczkolwiek mimo braku jakiegoś novum w ich muzyce, nie czuje się rozczarowany singlem, a utwór mi się podoba, to taki Blind Guardian w dobrej formie. Czytałem, że jeśli chodzi o cały album, to Niemcy nie wrócili do czystego power metalu, ale poszli w kierunku symfonicznym z pełna parą, zatrudniając dwie orkiestry i chóry. Cóż, po singlu tego nie słychać zupełnie..
BROTHER FIRETRIBE – Diamond in the Firepit
Emppu et consortes nie zmieniają stylu, wciąż grają przebojowego, melodyjnego rocka z silnym wpływem lat 80-tych i zespołów takich jak wczesny Europe czy Bon Jovi. Emppu pomimo bycia jednym z kompozytorów, nie pokazuje nic specjalnego, także jako instrumentalista trzyma się w ryzach (nie wiem, może to wynik konwencji). Z trzech płyt zespołu ta nie jest ani lepsza, ani gorsza, ale że wydana jako ostatnia, więc siłą rzeczy musi być słabiej oceniona od poprzedników. Mam wrażenie, że panowie bardziej traktują granie w Brother Firetribe jako fajne hobby niż maja ochotę wstrząsnąć muzycznym rynkiem.
BUDKA SUFLERA – Live Przystanek Woodstock
Niestety na zakończenie kariery Budka nie wydała płyty studyjnej, ogromna to szkoda, bo zapowiedzi i oczekiwania były ogromne, a single prezentowały się korzystnie. Dostaliśmy tylko album koncertowy, będący zapisem show z tegorocznego Przystanku Woodstock. Pomijając okoliczności i miejsce występu, jest to koncert niecodzienny, gdyż zawiera materiał głównie z najlepszych pierwszych dwóch albumów formacji (nie ukrywam, że moich ulubionych). Sporo gości i grających i śpiewających. Najważniejsza jest jednak sama muzyka, a ta jest wyborną porcją dźwięków z krainy rocka, hard rocka i rocka progresywnego. Tak tak, nie uświadczymy tu Tanga i tym podobnych przebojów. To Budka w całkowicie rockowej odsłonie, we wspaniałej formie tak instrumentalnej, jak i wokalnej (Cugowski). Palce lizać, można tylko żałować, że to już koniec. Przynajmniej odchodzą w chwale, choć braku albumu nie mogę przeboleć
CETI - Brutus Syndrome
Grzegorz Kupczyk to legendarny wokalista Turbo, za to ze swoją grupą CETI obchodzi w tym roku 25 lecie. To chyba najostrzejsza i najmocniejsza płyta zespołu, prezentująca rasowy, heavy metal z naleciałościami klasycznego rocka. W przeciwieństwie do wcześniejszych krążków formacji, to płyta zdominowana prze gitarę, czasem pojawiają się również partie akustyczne. Kapitalny jest bas, wyeksponowany w miksie, po raz pierwszy możemy też śledzić pojedynki basu z gitarą. Zresztą tak gitarowej płyty Kupczyk nie wydał od czasów swej obecności w Turbo. Świetna forma wokalna Grzegorza, niezłe kompozycje. Z niektórych kawałków przebija... Iron Maiden. Może przez zawężenie stylistyki i wyrugowanie wpływów symfonicznych i progresywnych (obecnych na opus magnum zespołu – Perfecto Mundo), jest to album trochę jednowymiarowy, ale nie sposób odmówić mu dobrego poziomui i paru rewelacyjnych przebłysków. Moim faworytami są Somethin' More (z zeppellinowym akustykami, a potem ołowianymi riffami na koniec), Sons of Brutus z trafnym tekstem, Run to Nowhere utrzymany w lekko horrowatym stylu i The Evil and the Troy zdradzający wspomniane wcześniej Maidenowe inspiracje.
COMMANDER IN CHIEF & CRAIG ODEN – 2 guitars: The Clasical Crossover Album
Pod tym wojskowo brzmiącym pseudonimem kryje się kobieta. Dziewczyna, która na wirtuozerskim poziomie gra na siedmiostrunowej gitarze, komponuje, pisze teksty, śpiewa. Kompletna postać, błyskotliwy talent ostatnich lat. Na tej płycie połączyła siły z mistrzem gitary klasycznej – Craigiem Odenem. Nastąpiło zderzenie światów: ona z elektrykiem, on z klasykiem. Na warsztat wzięli trudne dzieła muzyki klasycznej i operowej. Wyszło to perfekcyjnie. Podziwiać grę obojga, prawdziwe mecyje. Warto też zwrócić uwagę na pomysłowość aranżacyjną i łączenie partii każdego z muzyków. Jedynym mankamentem (choć nie wiem, czy to właściwe słowo), jest fakt, że Dowódczyni nie używa przesteru, brzmienie jej elektryka jest więc „clean”. Uważam, że jeszcze ciekawiej wypadłaby ta kooperacja, gdyby dodać jej trochę siarki i rockowego ognia, ale i tak mamy do czynienia z finezyjnym krążkiem.
CRUACHAN – Blood for the Blood God
Irlandzki Cruachan to legenda folk metalu, jeden z pierwszych i najważniejszych zespołów tego nurtu. Ma na koncie kilka wielkich płyt, parę lat temu rozstał się z wokalistką, a obowiązki wokalne niemal w całości objął growlujący lider zespołu. Moim zdaniem był to strzał w stopę. Nowy album kontynuuje trajektorię poprzedniego, to znaczy dominującym wokalem jest growl (żeński głos pojawia się tylko jako ubarwienie), ale na szczęście jest też sporo innych urozmaiceń wokalnych. Muzycznie bez dwóch zdań można odczuć, że black/death metalowe korzenie są ważne dla grupy. Oczywiście wszystko to łączy się symbiotycznie z celtyckim folkiem. To właśnie folkowe elementy są najsilniejszą stroną Cruachanu i one ratują tę płytę. Żadnych sampli, półśrodków, tylko żywe ludowe instrumenty. Irlandzkie melodie, teksty zanurzone w pogańskiej mitologii. Na minus leśna (black metalowa) produkcja, ale mimo to płytę oceniam umiarkowanie pozytywnie, wyszli z zapaści jaką był poprzedni album. To wciąż folk metalowa ekstraklasa, choć do czołówki zarówno tegorocznej, jak i na tle dyskografii Irlandczyków, go nie zaliczam.
CRYSTAL VIPER –Possession
Polski band z niezłą rockową wokalistką (żoną producenta i wydawcy nieistniejącego już Hard Rockera). Kapela gra bardzo klasyczny heavy metal, momentami o lekko epickim zacięciu, na szczęście bez rycerskich naleciałości, więc jest przyjemnie. Chwilami czuć Maidenowskie zagrywki. Aranżacje ubarwiają od czasu do czasu instrumenty klawiszowe lub gitara akustyczna. Generalnie jest old-schoolowo, ale wbrew pozorom ma ikrę i udało im się uniknąć tandety. Płyta w sam raz dla wielbiciel tradycyjnego heavy metalu i wokalistek z zadziorem w głosie typu Doro Pesch, choć Marta Gabriel wyciąga górki niczym Dickinson w latach 80-tych.
DACCORD –III
Skandynawia od wielu lat jest zagłębiem retro-rocka. Grup, które garściami czerpią z lat 70-tych i gatunków takich jak hard rock, rock progresywny, psychedelic rock, folk-rock. Jak sama nazwa wskazuje to już trzeci album Norwegów. Album ów to prawdziwy wehikuł czasu, gdyby słuchacz nie wiedział, że powstał w 2014, pomyślałby, że data wydania to 1974. To złudzenie pogłębia użycie prawdziwych, analogowych instrumentów z epoki. Dużo też na tym albumie hammondów. Muzycznie sporo tu wpływów Jethro Tull (szczególnie Here Lies Greed) ,Led Zeppelin, Genesis, Caravan, Uriah Heep czy ELO. Ja przyznam się szczerze, że nawet tu Purpli i Queen słyszę. Słuchacza chcącego się zapoznać z albumem, czeka syta muzyczna uczta w stylu żeniącym elementy hard rockowe, folkowe, bluesowe i progresywne.
DELAIN – The Human Contradiction
Delain zanotował comeback, tak ciekawie nie brzmieli od czasu debiutu. Tyle że tam był to w dużej mierze efekt zaproszonych gości, teraz udało im się osiągnąć artystyczny sukces głównie własnymi siłami. Już otwieracz Here Comes the Vultures z dobitnymi gitarami i jakby Cooperowym klimatem robi bardzo dobre wrażenie. Singlowe Stardust porywa od pierwszego odsłuchu, podobnie jest z kolejnymi kawałkami Główny songwriter nie sili się na epicką symfonikę (która, żeby była interesująca i nie popadała w banał, wymaga zdolności kompozytorskich wyższego rzędu), zamiast tego pokazuje, że ma smykałkę do rockowych numerów z różnymi drobnymi urozmaiceniami aranżacyjnymi i formalnymi. Trzeba przyznać, że zdaje to egzamin. Goście oczywiście są obecni (Marco Hietala czy Alissa White-Gluz), ale stanowią oni miły dodatek, a nie meritum. Walący po uszach klawiszowo-symfoniczny rozmach i patos naprawdę potrafią nieraz zmęczyć, często less is more, do takich samych wniosków doszedł ku memu zadowoleniu Delain. Zaryzykuję tezę, że to najlepsza płyta zespołu i biorąc pod uwagę, że to bardzo równy, ultramelodyjny materiał i każdy kawałek ma coś chwytliwego, co wyróżnia go od innych, to plasuje to krążek w samej szpicy tegorocznego peletonu.
DIABLO SWING ORCHESTRA – JIGSAW HUSTLE (single)
Awangardowi metalowcy ze Szwecji mają nową wokalistkę i wydali w tym roku nowy singiel. Świeżutki nabytek zespołu ma głos normalny, a nie operowy jak wcześniej. Sam utwór jest dość szalony i w połączeniu z takim wokalem brzmi jak... Emilie Autumn grająca metal. Czekam na pełnoprawną płytę.
DIABULUS IN MUSICA – Argia
Hiszpański zespół symphonic metalowy i jego trzecia płyta. Zmienił się prawie cały skład i jak widać (albo raczej słychać) na dobre im to wyszło, bo płyta jest przełomowa w ich karierze. W przypadku tej grupy sprawdza się zatem znane przysłowie, że do trzech razy sztuka. Po dwóch nadzwyczaj przeciętnych albumach wreszcie się udało. Diabulus nagrał dobrą płytę. Otwarcie albumu jest utrzymane w stylistyce muzyki dawnej, to właśnie tego rodzaju wpływy Hiszpanie wplatają czasem do swej muzyki, co nadaje im specyficznego charakteru. Patrząc zaś całościowo, mamy do czynienia z bardzo porządnym metalem symfonicznym z delikatnym wpływem szkoły holenderskiej (Epica, After Forever, Imperia itp.), może też dlatego, że producentem albumu jest Ad Sluijter. Największe wrażenie robi Encounter at Chronos' Maze, który to utwór jest duetem z zaproszonym Thomasem Vikstromem z Theriona i trzeba przyznać, że i muzycznie brzmi jak Szwedzi z lekkim posmakiem musicalu. Drugi duet na albumie to piosenka wykonana wspólnie z ich rodaczką Ailyn z Sirenii po hiszpańsku. Reszta również sroce spod ogona nie wypadła, jedynie pierwsze dwa numery (nie licząc intra) wydają się troszkę słabsze. Natomiast imponuje przemiana, jaką ogólnie przeszedł zespół, wciąż nie są bogami gatunku, ale idą dobrą drogą przynajmniej.
DIARY OF DREAMS - Elegies in Darkness
Jedna z najlepszych tegorocznych płyt, bez cienia wątpliwości, choć oczywiście z metalem nie mająca nic wspólnego. Mroczna, lekko obłąkana elektronika. Diary of Dreams od lat plasuje się w czołówce, jeśli chodzi o gothic/darkwave, tą płytą potwierdza, że stanowi kwintesencję gatunku i w mistrzowski sposób opanował arkana operowania klimatem. Wydawnictwo jest dość spójne stylistycznie, to znaczy żaden numer nie robi jakiejś rewolty gatunkowej, a wszystko spowija charakterystyczny głos Adriana Hatesa. Ulubiony kawałek - The Luxury of Insanity.
EDGUY – Space Police
Tobias Sammet odnotowuje tendencje zwyżkową. Ostatnia Avantasia była chyba najlepsza w karierze, obecny Edguy, jest co najmniej niezły, z kilkoma metalowymi hiciorami (Sabre & Torch, Defenders of the Crown) na czele. Przeróbka Rock Me Amadeus Falco rozkłada na łopatki, gdyż Tobias brzmi komicznie, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. W ogóle na płycie panuje pewne przymrużenie oka, wystarczy przeczytać teksty. W 2014 roku heavy metal na serio może trącić myszką, ale w takiej formie brzmi strawnie i może właśnie w tym jest metoda?
ELUEVITIE - Origins
Przyznam się szczerze, że nie rozczarowała mnie ostatnia płyta Eluveitie (może dlatego, że po Helvetios na wiele nie liczyłem). Podoba mi się jej spójność, przerywniki i narracje na początku i końcu tworzą ładną klamrę. Wszystkie flety i whistle odnoszę wrażenie, że mają przydzieloną dość podobną rolę w większości kawałków. Za to bardzo na plus nowa skrzypaczka Nicole Ansperger (związana wcześniej z Haggardem), partie smyków są naprawdę porywające. Nie wiem, czy ona je aranżowała czy tylko zagrała co jej dali, ale to spory atut płyty. Call of the Mountains to zasłużenie wielki hit, bo to świetnie napisany przebój. Inną kwestią pozostaje natomiast fakt, że sporo jest utworów do siebie podobnych, ale to też jest często pewnego rodzaju dobrodziejstwo bądź przekleństwo inwentarza, gdy się gra folk – metal jednego typu. Mało jest albumów, które opierając się na jednym typie instrumentarium i jednym typie melodii, wykreują bardzo duże zróżnicowanie (także stylistyczne), choć oczywiście jest to do zrobienia. Gdyby Szwajcarzy tak podeszli, zachowując wysoki poziom kompozycji, to byśmy mieli płytę wybitną, wychodząca poza szufladkę, mieniącą się różnymi barwami, a tak mamy tylko niezłą/dobrą. Wciąż czekam na drugą część Evocation.
EPICA – The Quantum Enigma
Po bardzo przeciętnej poprzedniej płycie Holendrzy zaliczają powrót do formy. Zwraca uwagę znacznie mniejsza ilość growlu (choć ten zabieg mieliśmy już na Consign to Oblivion) i kilka wyjątkowo udanych kawałków. Całościowo album nie przynosi nowych rozwiązań aranżacyjnych, bo te składniki znamy od dawna: szybka perkusja, najczęściej z podwójną stopą, zażarte riffy, klawisze lub sample asymilujące orkiestralne uderzenia, chóry, śpiew Simone i pozostający w kontrze do niego – growl Marka, okazjonalnie gitara akustyczna. Do tego zrobiono mały revisit pierwszych płyt w postaci żywych skrzypiec. Solówki gitarowe są bezbłędnie umiejscowione. Śmiało można rzec, że wydawnictwo stanowi syntezę wszystkiego, co w Epice najlepsze. Mimo braku nowości, to materiał brzmi zaskakująco dobrze, intensywnie i z wigorem. Jest w tym lwi pazur. Zawsze też lubię jak metalowe zespoły odchodzą od standardowych dla siebie utworów, stąd tak miło wypada Canvas of Life z fortepianowym początkiem i balladowym sznytem. Druga część Kingdome of Heaven nie przebija pierwszej (która wciąż pozostaje najlepszym kawałkiem zespołu), jednak jest mocnym punktem i ozdobą albumu, mamy w niej mistyczny wstęp z klimatem a la mongolski śpiew gardłowy w tle, dużą ilość chóru i spokojniejszą część końcową, będąca trochę reminescencją formalną z pierwszej części. Jednak sequel w przeciwieństwie do poprzednika niemal całkowicie rezygnuje z growlingu. Dlatego mam wrażenie, że częściej będę do niego wracał. Może to właśnie powinien być kierunek na przyszłość. Epica wróciła do gry, może nie rozdaje kart w tym gatunku, lecz pokazała, że może znowu zasiadać przy pierwszoligowym stole i ucztować na Parnasie.
IAN ANDERSON - Homo Erraticus
Kolejna rzecz, co do której mam mieszane uczucia. Solowa płyta lidera Jethro Tull jest sympatyczna, niemal godzinny materiał nie nuży, tylko że całość brzmi bardzo podobnie. Po pierwszym przesłuchaniu trudno mi było odróżnić utwory od siebie. W jakimś sensie to wada albumu, niemniej w życiu nie powiem, że to całkiem słaby album, bo słucha się tego naprawdę przyjemnie i ogółem oceniam jednak bardziej na plus niż na minus. Biorąc pod uwagę, że Ian Anderson może strawestować Ludwika XIV i oznajmić "Jethro to ja", to każdy utwór z tej płyty mógłby być również utworem macierzystej formacji kultowego barda. Trochę folk rocka, trochę hard rockowych gitar, akustyczne fragmenty, ociupinka progresji i oczywiście główny aktor w tym przedstawieniu, czyli szalony flet Andersona. Najczęściej wracam do skocznego The Pax Britannica.
ICED EARTH -Plagues of Babylo
Bez Matta Barlowa Amerykanie nagrywają kolejny solidny album. Zresztą wbrew temu, co się pisze, u nich wokalista nigdy nie odgrywał wielkiej roli. Co do muzyki, mamy do czynienia z tradycyjnym metalem, który balansuje raz bardziej w stronę heavy, raz w stronę power, a czasem nawet podchodzi pod thrash. W zasadzie można skwitować ten album sformułowaniem „kolejna pozycja w dyskografii Iced Earth”. Pewnym smaczkiem może być udział Hansiego Kurscha w kawałku Among the Living Dead, ale i tak utwór nie przypomina Blind Guardian. Porządna rzecz. Lecz raczej tylko fanów Iced Earth, ewentualnie dla wielbicieli amerykańskiego heavy metalu.
IMPERIAL AGE – Warrior Race
Z jednej strony to nie jest do końca pełnowartościowa, nowa pozycja, z drugiej strony zmian w stosunku do debiutanckiej płyty jest multum. To wydawnictwo to mieszanka 4 nowych utworów, 3 ponownych nagrywek z Turn off the Sun, dodatkowych wersji orkiestralnych, a rolę wisieńki na torcie spełnia cover Theriona To Mega Therion. Zaczynając od deseru to cover Theriona jest solidny, nie odbiegający zbytnio od klasycznego już oryginału, ma za to ciut bardziej symfoniczne partie klawiszy. Wolę oryginał, ale to wykonanie jest też bardzo przyzwoite. Nie rozumiem za to kompletnie sensu ponownego nagrywania kawałków z debiut, gdyż brzmią, niemal toczka w toczkę tak samo, po prostu identycznie, może mają ciut inną produkcję (niekoniecznie lepszą), ale to dosłownie kosmetyka. Z nowych kompozycji wyróżnia się Aryavarta z ludowym motywem i udziałem folkowych instrumentalistów z Arkony, w pozostałych grupa też stara się utrzymać bizantyjski przepych.. Jak zwykle najsłabszym ogniwem jest wokal. Wiadomość ostatniej chwili: Aor, lider zespołu zrezygnował ze śpiewania i będzie tylko tworzył muzykę i teksty. Odważna to decyzja, mądra, prawa i przede wszystkim słuszna. Na czele grupy będzie stała wokalistka, poza tym będą ją wspomagać goście. Tym bardziej czekam na kolejny album.
JUDAS PRIEST – REDEEMER OF SOULS
Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem Judasów, owszem lubię parę (naście) klasycznych kawałków, czasem tez wracam do konceptu Nostradamus, ale poza głosem Roba Halforda nigdy mnie nie fascynowali. Nie inaczej jest tym razem, szczególnie że muzycznie żadnego rozwoju nie widać, to do bólu typowy heavy metal, który nawet o milimetr nie wychodzi poza kanon, równie dobrze płyta mogłaby powstać 20 lat temu. No i teksty.. metalowcy śpiewający o Valhalli, marszach potępionych i wznoszeniu miecza, ciężko chyba o coś bardziej stereotypowego w tej estetyce. Na szczęście końcówka jest ciut lepsza (Battle Cry, spokojne Begining of the End). Za to w wersji deluxe wzbogaconej o kilka numerów, czeka nas prawdziwy królik z kapleusza. Wszystkie bonusowe kawałki przewyższają te z podstawowej wersji (sic!). Czy to utrzymane w duchu AC/DC Bring it on, czy motoryczne Creatures bądź piękna ballada rockowa Never Forget. Jakby najlepsze riffy i pomysły oraz wyzwolenie się z wąskich ram stylu pozostawiono poza podstawowym albumem, na główny krążek zachowując kanoniczny, wymęczony heavy metal. W wydaniu rozszerzonym płyta się broni, ale i tak rzecz raczej tylko dla zagorzałych fanów Judas Priest.
KARI RUESLÅTTEN – Time Will Tell i KARI RUESLÅTTEN – Collection
Kari przez prawie dekadą była poza muzycznym biznesem. Po latach postanowiła o sobie przypomnieć zarówno nowa płytą, jak i zestawem typu the best of. Zatem na tapecie mamy dwa albumy. Jej nowe wydawnictwo zawiera muzykę przepełnioną delikatnością, eteryczną, utrzymana w duchu alternatywnego popu, czasami nawiązującą też do norweskiego folku. Od czasu do czasu pojawia się bluesująca gitara (głównie z dźwiękami typu slide). Wokal Kari jest przepiękny, maluje fascynujące pejzaże na tle relaksujących dźwięków, orzeźwia, jest niczym łyk wody z górskiej krynicy. Odeszła ona bardzo daleko od metalowych początków, przy jej głosie, pełnym niuansów, zdecydowanie lepiej brzmi i odnajduje się w spokojnej muzyce niż na tle ściany gitar. To bardzo intymna muzyka, szczególnie czuć to w przepięknym Wintersong czy minimalistycznym Paint the Rainbow Grey. Z drugiej strony trzeba zakonotować, że materiał miejscami nudzi i robi się kapkę mdły, na szczęście tylko epizodycznie. Jedynym akcentem nawiązującym do wczesnych korzeni jest remake Why So Lonely z kultowego Tears Laid in Earth 3rd and the Mortal, z gościnnym udziałem Tuomasa Holopainena. Lider Nightwish dostarczył charakterystycznego pianina i klawiszy, ale poza tym faktem, utwór ustępuje znacznie oryginałowi, nie ma tej magii. Szarmu za to nie można odmówić jej solowej twórczości.
I w tym miejscu przejdziemy do krążka kompilacyjnego, na którym jest kilka kawałków z tegorocznej płyty, uzupełnionych o utwory z pięciu wcześniejszych albumów. Ponieważ zebrano tylko śmietankę z poprzednich wydawnictw, więc kompilacja stoi na równym, wysokim poziomie. Z pewnością przebija każdy pojedyńczy album. To twórczość Kari w pigułce. Zdecydowanie częściej będę wracał do Collection niż do nowej płyty.
KAT - Acoustic - 8 filmów i KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI – Buk: Akustycznie
Drugi dublet pod rząd, bo znowu będzie recenzja dwóch płyt naraz, gdyż sytuacja z Katem jest kuriozalna. Kostrzewski (wraz Irkiem Lothem) mają swój Kat i wydali album akustyczny, a Piotr Luczyk ma swój, który na początku roku też wydał płytę akustyczną. Jeśli wierzyć Kostrzewskiemu, to planował album akustyczny już od dwóch lat. Siłą rzeczy głos i teksty Kostrzewskiego były i są wyznacznikiem klimatu, jaki buduje Kat, więc na pewno więcej u niego Kata w Kacie niż Luczyka. Natomiast z czysto muzycznego punktu widzenia o wiele wiele lepszą płytę nagrał Kat Luczyka, oprócz samych gitar akustycznych muzyka ubarwiona jest o klawesyn, fortepian czy skrzypce oraz różne odgłosy i ornamenty w tle, dzięki temu ma nawet chwilami folkowo-dawny wydźwięk. Obowiązki wokalne objął znany bluesman (sic!) – Maciej Lipina. Ciekawie to zaaranżowany album, gustowny, niebanalny, tylko trzeba zapomnieć o całej przeszłości zespołu. W składzie nie ma poza Luczykiem, żadnego muzyka grającego wcześniej w Kacie. Nie powinien być absolutnie wydany pod tym szyldem, bo to Piotr Luczyk Band grający w akustyczno - bardowskim stylu z gościem z bluesową manierą.
Za to jak już wspomniałem, akustyczny album Kata Kostrzewskiego, choć słabszy muzycznie, to na pewno bardziej zachowuje klimat grupy, ale owo oparcie się tylko na gitarach akustycznych, powoduje że nolens volens jest on średnio interesujący pod względem aranżu i instrumentacji. Czyli mówiąc krótko – żadna płyta nie jest idealna, ale jeśli miałbym wskazać faworyta, to (o zgrozo) byłby to bardziej różnorodny i wciągający muzycznie Kat – Acoustic Luczyka.
KINGFISHER SKY - ARMS OF MORPHEUS
Zespół założony przez pierwszego perkusistę Within Temptation (wraz z żoną). Jest dość mało znaną, ale zasługującą na oklaski kapelą. Ich muzyka płynnie łączy rocka progresywnego z gotycko-klasycyzującą tradycją spod znaku właśnie okolic WT oraz folkowo – akustyczne elementy, raz bliskie muzyce celtyckiej, raz klimatom typu Kate Bush. Tegoroczny album również wpisuje się w takie nastroje, jednak co warto zauważyć mnóstwo na nim orientalizmów i folkowych motywów. Prawdziwe smyczki ubarwiają kompozycje, które to nieraz mają sporo wspólnego z Ayreonem/Stream of Passion lub starym prog rockiem w rodzaju Jethro Tull. Kawałek Heather ma zdecydowanie najbardziej folkową atmosferę. Można też odczuć pierwiastek ze starszych utworów WT, może tylko bardziej nastawiony na klimat, nie ma tu pustego patosu. Prawie we wszystkich kawałkach oprócz gitar elektrycznych i smyczków są gitary akustyczne lub fortepian. Dużo tu różnych niecodziennych perkusyjnych brzmień i instrumentów (w końcu kompozytorem materiału jest perkusista). Wokalistka ma sporo powabu i swobodę w śpiewie. Sporym zaskoczeniem są poetyckie teksty, nie licząc NW to jedne z najlepszych z jakimi się spotkałem w female fronted metalu. Myślę, że będę często wracał do tej przeuroczej i z kunsztem zaaranżowanej płyty. Wydawnictwo oceniam bardzo pozytywnie. Bardziej do mnie przemawiają takie subtelne mocne brzmienia niż ciągły patataj i kicz. Może brak jakiegoś powalającego na kolana kolosa i w folkowych momentach robi się dość sielsko, ale każdy numer z osobna ma jakiś ciekawy smaczek i frapującą melodię, zatem nie obniża to w ogóle oceny. Crě-me de la crěme anno domini 2014.
LACUNA COIL – Broken Crown Halo
Wydawało się, że po poprzednim całkiem udanym albumie (chyba najlepszym w karierze), grupa znalazła swój złoty środek, ach ta naiwność... Singiel Nothing Stands in Our Way jeszcze nie zapowiadał, że będzie kiepsko. Choć nie porywał jak Trip to Darkness, promujący poprzedni longplay, to był całkiem dobrej jakości. Natomiast cały krążek jest tak męczący i schematyczny, że można się zastanowić, czy nie został nagrany w pośpiechu. Przy całej mojej sympatii i estymie, jaką darzę Scabbię, to nijak nie mogę tego wydawnictwa ocenić pozytywnie. Może następnym razem.
LAME IMMORTELLE – Drahtseilakt
Ognistowłosa Sonja Kraushofer to jedna z moich ulubionych wokalistek. Zarówno w neoklasyczno - darkwave’owo - world musicowym Persephone, jak i w rewelacyjnym klimatyczno - metalowym Coma Divine. Jednak jej macierzystą formacją wciąż pozostaje L’ame Immortelle. Minęło kilka lat od średnio udanego poprzedniego albumu. Od razu trzeba więc stwierdzić, że w tym roku jest lepiej. Nie tak dobrze jak na Gezeiten (najlepszym albumie zespołu), ale wróciły chwytliwe melodie. W przeciwieństwie do swoich własnych projektów Sonja musiała się podzielić obowiązkami wokalnymi z drugą połowa duetu (a zarazem kompozytorem) - Thomasem Rainerem. Przyznam się szczerze, że nie mam jakiejś szczególnej predylekcji do jego wokalu, więc czasem wręcz mnie drażni, choć uczciwie przyznaję, że jego Eye of the Storm, jest jedną z najsilniejszych pozycji na albumie. Einsakameit i Sensucht to znowu charakterystyczne, rozemocjonowane ballady śpiewane przez Sonję. Na pewno nie jest to powalający album, są mielizny, jednak ogólna impresja jest pozytywna.
LEAH - Enter the Highlands (single)
Leah, jak może ktoś pamięta, to niezwykle utalentowana Kanadyjka nagrywająca wszystko własnym sumptem. W styczniu wychodzi jej trzeci album „Kings & Queens”. W tym roku wypuściła singiel i muszę powiedzieć, iż jestem zaskoczony. Utwór to iście prog-metalowy, pokomplikowany, choć nie zabrakło oczywiście symfonicznych elementów. Do radia kawałek się na pewno nie nadaje, ale wielbicielom metalu z damskim wokalem powinien przypaść do gustu. Brzmi potężnie, produkcja jest krystaliczna. Zobaczymy, co Leah pokaże na całym krążku. Jaskółki ćwierkają, że przebiła nim dotychczasowe płyty.
LIV KRISTINE – Vervaine
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że to najlepsza solowa płyta Liv (o co zresztą nie było trudno). Była frontmenka Theatre of Tragedy nagrała wreszcie płytę w w stu procentach rockowo-metalową, na albumie nie ma żadnego popowego kawałka (sic!), zatem w stosunku do poprzednich jej wydawnictw nastąpił zwrot o 180 stopni, w ogóle przepaść jaka dzieli ten album od wcześniejszych jest zaskakująca...
Niemniej jest to materiał odległy od tego, co prezentuje Leaves Eyes. W zasadzie żaden numer z Vervain nie mógłby być kawałkiem LE. Nie uświadczymy tu akustycznych brzmień, folkowych aranży, epickiej symfoniki, chórów itp. Jaka zatem jest solowa płyta Liv? Zdominowana przez gotyk. Balansująca między przebojowym gothic/dark rockiem a gothic metalem (gdzieniegdzie z doomowymi naleciałościami, kilka zagrywek może nawet się kojarzyć z My Dying Bride, choć raczej nie tym bardzo wczesnym). Czuć oczywiście pewne pokrewieństwo z Theatre of Tragedy z okresu Aegis, mimo że płyta zasadniczo ma ciut mocniejsze brzmienie gitar niż wspomniane Aegis, z drugiej strony nie operuje aż takim melancholijnym klimatem, jest bardziej melodyjna i przebojowa (oczywiście w granicach gatunku). Gdyby Teatr dalej kontynuował swój styl z lat 90-tych, zamiast tego co zaprezentowali na Musique i Assembly), to przy usunięciu męskiego wokalu i dodaniu ciutkę przebojowości, tak mogłaby brzmieć hipotetycznie następna płyta Teatru po Aegis.
Na płycie są dwa duety: singlowe Love Decay i Stronghold of Angels z Doro Pesch. W pierwszym wokalista End of Green od razu nasuwa skojarzenia z Raymondem na przykład w Lorelei . W drugim duecie, choć głos Doro nadaje klasycznie rockowy posmak, to muzycznie mamy do czynienia z przestrzenną gotycko-metalową balladą. Myślę, że to płyta jakiej brakowało dyskografii Liv, której w gotyckim wydaniu już od dawna nie słyszeliśmy, więc ten krążek to swego rodzaju brakujące ogniwo, nawiązujące i podejmujące wątek sprzed lat. Nie wiem, ale pasuje mi tu określenie - "mroczna elegancja" (nawet jesli takie sformułowanie brzmi ciut pretensjonalnie ). Bardzo ciężko wyróżnić któryś numer, bo to wydawnictwo niezwykle równe i bardzo spójne stylistycznie i gatunkowo. Muzyka, teksty, nawet okładka, wszystko układa się w jeden całościowy pakiet. Przez to może brakować większego zróżnicowania, ale niewątpliwie jest w tym artystyczna konsekwencja.
Na koniec ciekawostka: kompozytorami całego materiału są muzycy z Leaves Eyes (na czele z mężem Liv – Alexandrem Krullem). Mamy więc personalnie do czynienia z kamuflowanym albumem Leaves Eyes, który nie ma muzycznie nic wspólnego z LE. Jak widać muzycy tej formacji mają dość szerokie spektrum możliwości. Album jest naprawdę prima sort, absolutnie tegoroczna czołówka.
LYRIEL – Skin and Bones
Ta niemiecka grupa zaczynała od celtyckiego folk rocka, by później przesunąć się w kierunku symponic metalu. Z albumem Leverage sprzed 2 lat, wreszcie wzbili się na satysfakcjonujący poziom. Tegoroczny krążek podtrzymuje dobrą passę. W składzie są skrzypce i wiolonczela, więc grupa balansuje między folkowo zabarwionym rockiem i metalem, a tym co dziś zwiemy metalem symfonicznym. Wszystkie kawałki mają w granicach czterech minut, zatem o wielkich dziełach nie ma mowy, ale nie o to chodzi. Krążek wypełniają zgrabne, dynamiczne rockowo-metalowe piosenki, z akcentami folkowymi i symfonicznymi (ale bez wielkiej podniosłości na szczęście). Jak zwykle mocnym punktem zespołu jest wokal: pełen werwy i mocy, wspomagany tu i ówdzie przez drugą wokalistkę. W kawałku Black and White pojawia się gościnnie growl. Od dłuższego czasu coraz bardziej lubię rzeczy zrobione z wyczuciem, z dodatkiem czegoś, co szykownie ubarwia piosenkę, a nie zatopi ją w morzu patosu i epickości (to zostawmy kilku mistrzom, którzy robią to ze smakiem ;)). Nowy krążek Lyriel to wydawnictwo bardzo przyjemne, ujmujące swobodą, z którego można czerpać dużo zdrowej radości.
MOSTLY AUTUMN – Dressed in Voice
Są dwie możliwości, albo Mostly Autumn skończyło się kilka płyt temu (tak gdzieś w okolicach Storms Over Still Waters, z paroma przebłyskami na następnej płycie), albo ja po prostu przestałem ich lubić. Biorąc pod uwagę, że lubię ich niezmiennie, to bliższy jestem zdania, że jednak Bryan Josh ze swoją ekipą nie jest w stanie nagrać niczego, co dorównałoby poziomem starym płytom. Mimo kilku przesłuchań nie pamiętam żadnego numeru z tej płyty (autentycznie), to chyba najlepiej świadczy, że coś jest nie tak...Jak ktoś chce się zapoznać z ta grupą, lepiej niech sięgnie po Passengers albo Music inspired by Lord of the Rings.
NEOPERA – Destined Ways
Interesujący debiut na mapie współczesnego metalu symfonicznego. To co zwraca uwagę, to trzy wokale (w tym dwa operowe: męski i żeński). Dzięki temu płyta wokalnie jest naprawdę porywająca, materiał przy tym skrzy się melodiami. To muzyka, która lokuje się gdzieś w okolicach Theriona, w zasadzie wiele z tych kawałków mogliby nagrać Szwedzi, tylko chóry pełnią znacznie mniejszą (okazjonalną) rolę. Trochę też czuć pokrewieństwo z włoskim projektem Magni Animi Viri. Pierwiastek operowy przebija mocno na albumie pod każdym względem. Utwór Equilibria jest za to metalową wersją Sarabandy Haendla. Gitary niezgorsze, teksty nawiązują w większości do mitologii. Niemcy popisali się naprawdę porządnym wejściem na symfoniczną scenę (choć sami muzycy tworzący zespół, są już znani z innych bandów). Krążek ma parę ciut słabszych fragmentów, ale zdecydowanie trzeba zapisać po stronie plusów.
OPETH – Pale Communion
Nowy Opeth jest bardzo apetyczny i ponadprzeciętny. Jak wiemy rock progresywny bardzo często popada w przerost formy nad treścią, na szczęście Opethowi to nie grozi, przynajmniej na razie. Nie wiem, czy to najlepsza płyta zespołu, ale na pewno najpiękniejsza. Zero death metalu, w zasadzie poza dwoma/trzema fragmentami to brak nawet metalu jako takiego. Wreszcie nagrali płytę niemetalową, która nie jest wypełniona balladami (jak Damnation). Album brzmi spójniej niż Heritage. Czasy death metalu z elementami progresywnymi odeszły w niepamięć. Jedynie Cusp of Eternity przypomina mi trochę stary Opeth, ale oczywiście bez growlu. Całą reszta to totalne nawiązanie do przeszłości. Słyszę tam Camel, wczesny King Crimson, włoską szkołę, Kansas, Gentle Giant, trochę acid acoustic rocka, kapkę Rush. W orientalnych momentach znowu wybrzmiewa coś z Rainbow z okolic Gates of Babylon tudzież wschodnich wycieczek Zeppelinów. Pierwsze minuty River mamy gitarę a la Wishbone Ash z powiedzmy Persephone. Znowu praca hammondów na albumie nasuwa skojarzenia czasem z ELP, a w tych momentach, gdzie idą samodzielnie ciut z Van der Graaf Generator, swoją drogą rockowo grany hammond zawsze wywołuje też skojarzenia z Lordem, nawet jak się nie chce. Co chwila się łapie, że coś brzmi znajomo, dość postmodernistyczny to album. Idealna nazwa – retro rock. W przeciwieństwie do Damnation nawet nie czuć tak bardzo, że współprodukował go Steven Wilson i nie mam wrażenia, że słucham, któregoś z (bardzo) licznych projektów Wilsona.
No i najważniejsze, że na albumie czuć to, co jest podstawą muzyki, bez czego żadna nawet najlepsza płyta, nie jest warta złamanego grosza, czyli emocje.
PENDRAGON – Men Who Climb Mouintains
Nick Barrett – lider, gitarzysta oraz główny kompozytor i tekściarz grupy, to postać którą zawsze szanowałem i podziwiałem. Człek to wielu talentów, tak muzycznych jak i literackich.
Ostatnie płyty Pendragonu odchodziły od pierwotnej (neo) progresywnej formuły. Coraz cięższe, niemal metalowe gitary, dziwne brzmienia, eksperymenty (tylko czasami udane – Indigo). Nieraz brakowało w tym melodii lub piękna, które przecież było wyznacznikiem kompozycji Barretta i wylewało się muzyki grupy całymi hektolitrami. Chyba ostatni raz odczułem większe emocje przy Believe z 2005 roku (i to nie przy całym). Tym bardziej jestem kontent, że wrócił stary Pendragon, a jeszcze bardziej jestem rad, że powrócił stary, ale jednocześnie jakby nowy, odświeżony, współczesny, w nieużywanych szatach. To brzmi może trochę jak oksymoron, ale tak ten album się prezentuje. Przede wszystkim mamy dużo melodii, klimatu, melancholii oraz smaczków aranżacyjnych, które pasują do całości, a nie są szukaniem udziwnień na siłę, jak to niedawno bywało. To album nadal zdominowany przez gitarę, ale o bardzo różnych odcieniach: od przestrzennych brzmień, frapujących niecodziennych zagrywek, akustycznych fragmentów, przez okazjonalnie jakiś ciut mocniejszy riff, aż po pastelowe solówki w stylu Latimera. Jeśli chodzi o instrumenty klawiszowe to pojawiają się hammondy i melotron, wcześniej nie kojarzone z twórczością Pendragonu. Generalnie partie klawiszowe stawiają na klimat i raczej nocne barwy. Pendragon idzie w dobrym kierunku, piękno znowu zagościło w muzyce zespołu. Tak trzymać dalej panowie.
PINK FLOYD – The Endless River
Pomyślelibyście kiedyś, że za waszego życia, wjdzie nowy album Pink Floyd? Jest to niewątpliwie wielkie wydarzenie w tym roku. Jednak z czysto muzycznego punktu widzenia, nie jest to już taka gratka. Raz że materiał ten pochodzi z sesji do The Division bell (1993-94), czyli nihil novi, a dwa forma całego materiału jest kontrowersyjna. Ponieważ poza zamykającym całość singlem, nie ma tu normalnych utworów i wokalu. Cały materiał jest przyjemny w słuchaniu, szczególnie nocną porą. Tylko że sprowadza to album do roli „fajnego tła”. Jest klimat, floydowa przestrzeń, gitara Gilmoura i znakomite partie klawiszowe nieżyjącego Wrighta, tylko że nic z tego nie wynika i nie zostaje w głowie. Wszystko sprawia wrażenie szkiców, ambientu, muzyki tła. Ostatni kawałek, który zawiera wokal pasowałby brzmieniem i aranżem do The Division Bell, ale też jest znacznie słabszy od kultowego zamknięcia tamtej płyty (High Hopes). Jako nowy album Pink Floyd, krążek na pewno rozczarowuje, natomiast jako bonusowy materiał do ostatniej płyty (i w takiej formie powinien zostać wydany) może być ciekawą pozycją do odprężenia, w czasie gdy Helios śpi, a Selene zagląda nam w okna, ale tez bez zbytniego zaprzątania uwagi.
PYTHIA - Shadows Of A Broken Past
Anglicy z Pythii kolejną płytę z rzędu próbują dobić się do ekstraklasy i kończy się to fiaskiem, a na ostatniej The Serpenet Course, tak niewiele brakowało. Widać pewnego pułapu nie przeskoczą, Grają swój power/gothic metal z elementami symfoniki, raz lepiej (Sword of Destiny, Broken Paradise), raz gorzej. Z albumu aż bije przysłowiowe "średniactwo”". Są płyty, które nie rażą, są ogółem niezłe, czasem nawet zainteresują tym czy innym numerem, ale czuć, że mamy do czynienia z grupą przeciętną, pozbawioną oryginalności. To wydawnictwo zalicza się właśnie w poczet takich albumów. Do posłuchania jak najbardziej, lecz nie tylko brak manny z nieba czy chodzenia po wodzie, ale nawet prostych fajerwerków.
QUEEN – Live at Rainbow ‘74
Czterdzieści lat czekaliśmy na tę płytę. Tyle właśnie materiał ów przeleżał w archiwach. Niewiarygodne, biorąc pod uwagę, że koncert z Rainbow Theatre z 1974 roku to prawdziwa petarda. Występ ukazuje stricte rockowe oblicze Queen, oszałamia ekspresją, obłędnym wykonaniem i forma wokalną Freddiego. Jasnym jest, że barokowy przepych, który był nieodłączną częścią twórczości Królowej w I połowie lat 70-tych, nie mógł być w stu procentach odwzorowany na żywo, ale w niczym nie zmienia to jakości całego show. Bo aż ciężko uwierzyć, że nie było wtedy żadnych backing tracks ani taśm. Czwórka muzyków, wszyscy śpiewają i niczego nie brakuje. Objawia się nam rockowy żywioł, atoli podany z Queenową finezją i elegancją. To hard rockowo – art rockowe misterium. Usłyszeć na żywo tak rzadko grane kawałki jak The Fairy Feller's Master-Stroke, bezcenne. Wembley nawet koło tego nie stało, gdyby album został wydany wtedy, kiedy odbywała się rejestracja występu, to byłby dziś klasykiem na równi z Made in Japan Purpli. Fani Queen długo niczym Penelopa czekali, ale jest to jedna z niewielu pozycji, która może osłodzić życie tym, których rozczarowują obecne działania zespołu (czytaj: Briana i Rogera)
RAVENSCRY - The Attraction Of Opposites
Włosi popisali się dość przyjemnym gothic metalowym debiutem sprzed 3 lat z pamiętnych hitem Nobody. Tym bardziej narobili wszystkim nadzieji na drugi album, który miał potwierdzić ich aspiracje. Nic z tego, drugi krążek okazał się porażką na całej linii. Płyta jest jest dramatycznie słaba. Powinni zakazać wydawania tak miałkiego i wypłukanego z czegokolwiek materiału. Trzymać się sto mil z dala.
REVONTULET - Hear Me
Kapela zapowiadana jako rosyjska sensacja female fronted metalu, jak to ze zwiastunami i nadmuchanym balonem bywa, rzeczywistość szybko weryfikuje oczekiwania. O dziwo debiut w większości spełnia pokładane w nim nadzieje i należy krążek ocenić na plus, momentami nawet bardzo na plus. Świetna wokalistka, naturalnie brzmiące orkiestracje, prawdziwe skrzypce i wiolonczela. Trochę rozczarował mnie wieńczący album numer tytułowy, który trwa prawie kwadrans, a kompozycja nie uzasadnia takiej długości. Łyżka dziegciu w beczce miodu. Tak czy siak, Rosjanie nagrali godny uwagi album. Nie da się ukryć, że kiełkuje kolejne zjawisko na mapie współczesnego metalu symfonicznego i warto mieć baczenie na dalszy rozwój akcji.
SABATON – Heroes
Przed nagraniem tego albumu Sabaton zmienił większość składu, wydawać się więc mogło, że muzyka też ulegnie transformacji. Nic bardziej błędnego (może to również wynik tego, iż sztab generalny się nie zmienił ;)). To wciąż melodyjny heavy/power metal z tekstami dotyczącymi militarystyki (tym razem tytułowi bohaterzy wojenni). Generalnie sporo tu powtórzeń i autocytatów z poprzednich krążków. Płyta ustępuje opus magnum zespołu, czyli albumowi Carolus Rex. Nie ma też takiego rozmachu aranżacyjnego, to bardziej standardowy materiał.
Wyróżnia się To Hell and Back z jakby folkowym motywem, gdzie syntezator imituje flet. Z drugiej strony aż uszy bolą przy topornej balladzie The Ballad of the Bull, gdzie dodatkowo głos wokalisty pasuje do podkładu jak przysłowiowy wół do karety. Znowu kawałek Hearts of Iron mógłby znaleźć się na poprzednim wydawnictwie, co prawda nie wiem, czemu w pewnym momencie słychać w nim Arię na strunie G – Bacha, ale wstawka taka nadaje pewien neoklasyczny wyraz całemu utworowi. Ogółem kawałki lepsze przeplatają się ze słabszymi, ale wstydu ani wtopy nie ma. Fani zespołu nie powinni czuć się rozczarowani.
SEPTIC FLESH – Titan
Ten zespół od blisko 20 lat jest jednym z ambasadorów greckiego metalu. Jednak w przeciwieństwie do swoich czerpiących z blacku pobratymców, przez ostatnie płyty kultywuje styl "symfonicznego death metalu" i w zasadzie jest w tej chwili liderem tego gatunku. Inna sprawa, że nie za wiele zespołów gra w tym nurcie, bo symfonika z ekstremą w 95% przypadków łączy się zazwyczaj na black metalowym podłożu, a nie tradycyjnego death metalu.
Tym co wyróżnia Greków, są znakomite orkiestracje, nietuzinkowe, zaskakujące. Już trzecią płytę z rzędu nagrywane przez Praską Orkiestrę Filharmoniczną. Lider zespołu studiował na akademii muzycznej, więc dzięki temu nie zatrudniają nikogo z zewnątrz do pracy przy orkiestracjach (co też jest rzadkością w świecie metalu). Nie wiem, czy to jest to ich najlepsza płyta ever, ale i tak ciężka do przebicia dla innych załóg w tym stylu (Ex Deo, Hollenthon, Eternal Tears of Sorrow itp.), szczególnie właśnie pod względem aranżacji.
To album, który tonie w apokaliptycznych orkiestracjach i nie brakuje na nim dobrych melodii, jednak trzeba pamiętać, że cały czas mamy do czynienia z muzyką ekstremalną, albumem niemal w całości growlowanym. Same riffy gitar przypominają bądź klasyczny Morbid Angelowy - death metal, bądź mają potężne, nowoczesne brzmienie, bliskie rzeźnikom z Nile (który to zespół może czasem też wzbudzać pewne skojarzenia przez atmosferę i orientalizmy, choć w przypadku SF nie tyczy się to Egiptu, więc są to raczej "muzyczne hellenizmy”, że wymyślę takie pojęcie). Klimatyczno - doomowe początki zespołu też gdzieniegdzie się przebijają, aczkolwiek niewiele ich słychać.
Całości dopełnia antyczny posmak, zpowodu używania czasem skal z tamtego rejonu i teksty nawiązujące do mitologii greckiej. Bardzo spójny to album, jedno z lepszych tegorocznych wydawnictw i jeśli chodzi ogólnie o połączenie metal + symfonika - to bez dwóch zdań pierwszorzędna płyta.
SONATA ARCTICA – Pariah’s Child
Sonata na rozdrożu. Po pierwszych płytach utrzymanych w stylistyce melodyjnego power metalu, grupa zrobiła lekki zwrot, zdradzając progresywno – symfoniczne inklinacje, a ich muzyka przybrała ciemniejsze oblicze (Unia, The Days of Grays). Ostatnie płyty (w tym ta) charakteryzuje pewne zagubienie. Z jednej strony chęć kontynuowania pewnych eksperymentów i co za tym idzie do mniejszej melodyjności utworów, z drugiej powrót do zwykłego power metalu. Niestety nie tylko styl jest „po środku”, ale przede wszystkim poziom kompozycji oscyluje wokół stanów średnich (z paroma perełkami).
Summa summarum album jest niezły, na pewno lepszy od poprzednika, ale i tak jestem daleki od wielkich zachwytów. Na plus znowu garstka nowych zabiegów formalnych: harfa, wstawki mówione, gospel, chórek. Owszem jest melodyjnie, przyjemnie, ale gdzieś w połowie człowiek się orientuje, że w zasadzie co drugi utwór ot sobie leci i nie drażni, ale specjalnego wrażenia nie robi, (na czele z miałką balladą Love), a w głowie zostaje niewiele. Te początkowe, standardowe heavy/power metalowe kawałki stanowią najsłabsze ogniwo albumu. Na szczęście potem album się rozkręca i jest kilka numerów, które nie pozwalają skreślić tego wydawnictwa. Niemniej dobry jest otwieracz z solówkami na klawiszach. Świetne jest Half a Marathon Man z hammondem (początek i końcówka są tak odmienne od środka, że aż kuriozalnie ciekawe). W X Marks the Spot zaskakują fragmenty mówione oraz soulowo - gospelowa wstawka chóralna (wow). Blood ma frapujący, tajemniczy początek i parę genialnych zabiegów aranżacyjnych (znowu przez moment hammond), szkoda że tak nagle sie urywa. Udanym zamknięciem tej nierównej płyty, jest też końcowy epik o filmowo-teatralnym zabarwieniu, utrzymany w symfonicznym stylu.
STREAM OF PASSION – War of our Own
Płyta potwierdza tylko moją tezę, że bez Arjena Lucassena, grupa straciła polot i nie ma racji bytu. Z kolejną płytą usiłują grać coś na kształt, połączenia gothic metalu z melodyjnym prog metalem. Album nie jest ani specjalnie klimatyczny, ani zbytnio skomplikowany. Naprawdę należałoby sobie zadać pytanie: do kogo jest skierowany? Mam wrażenie, że do nikogo. Najgorsze, że poza dwoma/trzema utworami nie ma na nim zapamiętywalnych melodii, wybija się kołysankowo brzmiąca ballada For You. Wokalistka Marcela Bovio będąca największym atutem grupy, czaruje swą intrygującą barwą, ale to za mało, stanowczo za mało, bo nie stoi za nią porywająca muzyka.
TARJA - Left in the Dark
W zasadzie nic wielkiego, same b-side’y, dema i tym podobne rzeczy. Jako ciekawostka dla fanów Tarji, jak najbardziej. W roli regularnego wydawnictwa nie bardzo. Mnie najbardziej przypadła do gustu instrumentalna wersja Deliverance.
TARJA – Beuty and the Beat
Koncerty Tarji z Mikiem Terraną to na pewno nietuzinkowe wydarzenie. Koncertowa płyta pokazuje pełen przekrój repertuarowy tych występów. Mamy więc klasyczne standardy, kawałki solowe Tarji, coś Nightwish i oczywiście covery. Lecz highlightem wydawnictwa jest dla mnie premierowe Witch Hunt, co za klimat, rewelacyjna kompozycja, ku memu zaskoczeniu, napisana przez samą Tarję (sic!). Na pewno rzecz warta kupienia.
THE SIRENS - Ep
Tylko dwa (prawie trzy) utwory w tym roku, ale za to przez kogo nagrane. Kari Rueslatten, Liv Kristine, Anneke Van Giersbergen - trzy syreny. W ogóle zamysł tego połączenia i wspólnej trasy był taki, żeby pokazać razem po 20 latach pionierki współczesnego female fronted metalu, czyli tego własciwego, klimatyczno-klasycyzująco-okołogotyckiego, a nie zwykłego gitarowego grania. Kari Rueslatten wydała kultowe Tears Laid In Earth z The Third and The Mortal w 1994 roku, debiut Theatre of Tragedy z Liv Kristine wyszedł rok później, w tym samym 1995 roku mamy też Mandylion The Gathering z Anneke van Giersbergen. W sumie powinno to być interesujące dla fanów Nightwish, bo te płyty i te wokalistkl zainspirowały Tuomasa do założenia Nightwish dwie dekady temu, będąc silną inspiracją muzyczną w początkowych latach.
Co do premierowych kawałków, oba mi się podobają, choć pierwszy balladowy faktycznie jest ciut lepszy. Drugi utwór utrzymany w metalowej stylistyce, przypomina za to bardziej twórczość Liv Kristine z jej obecnym zespołem (Leaves' Eyes), tyle że bez tych folkowych naleciałości. Trzeci utwór ma się pojawić na dniach...Wciąż liczę na pełny album.
THIS IS YOUR LIFE: A Tribute to Ronnie James Dio]
Tribute album dla Dio. Wiadomo nikt z żyjących nie jest w stanie stawać w wokalne szranki z nieżyjącym mistrzem. Toteż o ile instrumentalnie parę rzeczy brzmi soczyściej niż oryginały, to w kwestii śpiewu rzecz jasna, głos nie ten. Jest tu Metallika, Doro, Scorpions, Halestorm, Anthrax i inni. Można się zastanowić, jaki był sens wydawania tego krążka (szczególnie że płyt –hołdów dla Dio nie brakuje), ale z drugiej strony każda okazja, żeby przypomnieć twórczość Ronniego Dio jest dobra.
TRANSATLANTIC – Kaleidoscope
Ta supergrupa nigdy mnie nie ekscytowała, choć instrumentalnie i personalnie można faktycznie dostać zawrotu głowy, bo kapela składa się z muzyków Dream Theater, Marillion, The Flower Kings czy Spock’s Beard. Jak zwykle prawie same długie numery. Inspirowane w większości Yes i Genesis z lat 70-tych. Panowie grają z wirtuozerią godną pozazdroszczenia (choć nie popadają w nadmierne popisy), ale wszystko brzmi wtórnie, nawet nie do sceny prog-rockowej ogólnie, ale do własnej twórczości i wcześniejszych płyt. Człowiek niby słucha, ale w gruncie rzeczy czeka, kiedy utwór się skończy. Może to kwestia głosu Neala Morse’a lub tego (co bardziej prawdopodobne), że mimo ogromnych umiejętności muzyków, brak tej płycie witalizmu, żaru, drygu, płomienia, który sprawiłby, że chce się wracać do tych kompozycji.
TUOMAS HOLOPAINEN – Music Inspired by Life and Times of Scrooge
Tuomas nie zawiódł, jego charakterystyczne harmonie są wyczuwalne w każdym utworze. Powiedziałbym nawet, że pozytywnie zaskoczył i jego wydawnictwo jest w stanie zadowolić nie tylko fanów soundtracków. Stylistycznie album należałoby okreslić - muzyką filmową bez filmu. Piękna rzecz, zresztą znacie ją wszyscy, zatem nie będę się specjalnie rozpisywał.
URIAH HEEP – Outsider
Dziadki w formie. To już kolejna płyta z rzędu gdzie panowie nie spuszczają z tonu i usiłują sobie przypomnieć swoje złote lata (czyli 70-te). Bernie Shaw ma już lekko zdarte gardło, ale w niczym to nie przeszkadza, nawet powiedziałbym, że dodaje rockowej wiarygodności. Pierwsze kawałki zasilają hard rockowy pęd, czyli sunące riffy i organy hammonda, które nie tylko dopełniają aranżacje, ale są wręcz głównym składnikiem brzmienia. Potem leciusieńka obniżka, lecz już przy Can’t Take That Way noga sama chodzi, jest dryg, werw, świetny drive, no bajka. Rozśpiewane Kiss the Rainbow oraz mocny akcent kończący, pokazują dobitnie, ze młodziaki mają się od kogo uczyć. Mick Box ma 67 lat, a mówi, że nic się nie zmieniło w jego pasji i podejściu w porównaniu z tym, kiedy zaczynał, i ta pasja, radość z grania i energia biją z całej płyty Heepów. Rock’n’Roll konserwuje :D.[/align]
Ciąg dalszy w drugim poście, bo forum nie przyjmuje takich dłu