-
Content Count
1961 -
Joined
-
Last visited
-
Days Won
168
Content Type
Forums
Gallery
Calendar
Aktualności
Lyrics
Dyskografia
Reviews
Everything posted by Taiteilija
-
Film "Władca Pierścieni" był bardziej zrozumiały, będąc obszerniejszym dziełem, niż "Hobbit", bez tak drastycznych zmian w fabule. Uważam, że "Hobbit" JEST właśnie mało zrozumiały i chaotyczny w porównaniu z "Władcą". Myślę, że zwyczajnie twórcy "Hobbita" przedobrzyli; chcieli stworzyć coś oryginalnego, wyraźnie zaznaczając swój wkład w produkcję, nowymi elementami w fabule, chcieli zaszokować, wznieść się o piętro wyżej nad "Władcę" i... przesadzili. Grubo. Każdy ma inne poczucie estetyki i nie mam prawa wmawiać Ci, że efekty są okropne. Dla Ciebie są świetne, dla mnie są marną próbą zatuszowania braków w logice spreparowanej przez twórców fabuły. Są jak przesadne złocenia w sztuce barokowej - miały zaszokować, a są przepakowane. Ano, ten watek miłosny to beznadzieja! Zgadzam się - postać Kiliego oczywiście jest robiona pod żeńskie gusta, ale nie żeby zgromadzić żeńską część widowni... w każdym razie niezupełnie. Są tłumy fanek Tolkiena i fantastyki, więc kobiety i tak, by poszły do kina, ale są też takie kobiety, które fantasy nie lubią i zaciągnięte przez chłopaków do kina, muszą mieć coś kiczowatego dla siebie to może nawet kupią DVD? ;) Tani zabieg. Arwena i Aragorn średnio mnie interesowali, ale chociaż nie zostali, aż tak brutalnie wprowadzeni do fabuły, która by ich nie oczekiwała. Ich wątek, rozbudowano i wzbogacono, ale nie utworzono sztucznie na kształt telenoweli.
-
century child The Phantom Of The Opera (cover A. L. Webbera)
Taiteilija replied to Nightfall's topic in Interpretacje tekstów
Czy to w ogóle należy interpretować? Jako, że to jest cover i jego najdokładniejsza i jedyna interpretacja, dosłowna i jasna, jak budowa ołówka jest zawarta w samym musicalu Webbera "Upiór w Operze", a szczególnie w scenie, gdy Upiór "porywa", dzięki swojemu hipnotyzującemu śpiewowi, młodą chórzystkę, Christine (i kiedy ta piosenka jest odtwarzana). Odsyłam do sceny: [video=youtube] Musical (na podstawie książki, swoją drogą całkiem świetnej, i nieco od niej różny), żeby przybliżyć historię, traktował o pewnym człowieku, który urodził się szpetnym... bardzo, bardzo, diabelnie szpetnym - w każdym razie w zamierzeniu twórców, bo w filmie jego deformacja jest bardzo nieznaczna (ku radości rozanielonych kobiet). Ów człowiek, ocalony przez pewną baletniczkę z cyrku cyganów, gdzie występował, jako "dziecko diabła", zamieszkał w podziemiach paryskiej opery i od dzieciństwa nie wychodził poza lochy, gdzie, nad podziemnym jeziorem, wybudował sobie domostwo. Stał się z biegiem lat geniuszem muzycznym, magikiem, architektem i kompletnym szaleńcem. Wysyłał dyrektorom opery żądania zapłaty, domagał się udostępniania loży piątej do jego dyspozycji, groził, zastraszał oraz doradzał prowadzącym teatr. Mówił im, za pośrednictwem listów, kto śpiewa świetnie, kto do bani i kogo zwolnić należy. Pewnego razu zakochał się w młodej śpiewaczce, naiwniutkiej, pozbawionej ojca, Christine. Udawał ducha jej ojca, uczył ją śpiewu, czyniąc z szarej chórzystki, wielką diwę, a tytułował się Aniołem Muzyki. Przemawiał do ukochanej zza specjalnego lustra i zza ścian, gdzie wybudował labirynt pułapek, tajnych przejść i diabelskich mechanizmów. Niestety, w Christine zakochał się pewien wicehrabia, młody, piękny i inne dyrdymały, Raoul, z którym przyjaźniła się w dzieciństwie. Nie 'zaspoileruję' zakończenia, powiem jedynie, że dla Upiora o imieniu Erik, było ono więcej niż smutne. Dla samego Tuomasa piosenka zapewne nie wiele znaczy; była jedynie próbą czegoś innego, a także świetnie pasowała do duetu Tarja & Marco. Wiele zespołów już coverowało utwór z powodzeniem, a do klimatu zespołu Nightwish "Upiór" pasował, jak ulał. Nie sądzę, by było tam "coś więcej". To wspaniała piosenka z ciekawego musicalu (jednego z dwóch, które lubię. Drugim jest "Hair".), pełnego klimatu, mroku i, nie ukrywajmy, tandetnego romansidła! :happy: Romansidła, które mimo wszystko darzę przedziwną sympatią za muzykę, nastrój, mrok. -
Obejrzałam właśnie mini-serial "Lalka" ze względu na nadchodzącą maturę i fakt, że "Lalki" Prusa przeczytałam tylko jeden rozdział. Pewnie, jak na złość "Lalki" na maturze nie będzie - ironia mnie ściga. Co do serialu; po przeczytaniu kilku opinii i analizie porównawczej filmu i serialu, wybrałam serial, bo miał z książką więcej wspólnego. Na początku oglądałam z miną pod tytułem "co za kompletna strata czasu", ale całkiem szybko się wciągnęłam, szczególnie za sprawą czegoś, co obecnie jest bardzo rzadkie: naturalnego, kunsztownego AKTORSTWA, którego nie sposób porównać do jakiś sztucznych "Klanów", czy "Na Wspólnych". Grali doskonale, a większość postaci została dobrze dopasowana do roli (gratki dla Kamasa, za rolę Wokulskiego, dla Pawlika, za Rzeckiego oraz całej reszty). Wokulski to ciekawa postać, przyznam, studenci mnie rozbrajali, ogólnie, te 9 odcinków szybko zleciało mi w trzy dni. Ostatnie dwa były najciekawsze. Jeżeli są tu jacyś maturzyści z brakami w wiedzy polecam serial, NIE film, SERIAL. Film kiedyś widziałam (na lekcji polskiego) i mnie nie porwał. ;) Kiedyś może sobie przeczytam książkę... czemu nie? Wystawiłam 8/10.
-
Lappi (Lapland)
-
Adrian ma rację, forumowicze; rozwijać wypowiedzi! Nawet w naszym regulaminie jest punkt o rozwijaniu postawionych tez, więc dalejże, czemu te albumy, a nie inne? Moja lista w kolejności mniej, lub bardziej losowej: 1) Nightwish - Oceanborn - ta płyta zajmuje od lat bardzo ważne miejsce w moim sercu ze względu na ten magiczny, niewinny klimat, radość i lekkość, które bardziej, niż cokolwiek kojarzą mi się z dzieciństwem. Nie musi być doskonała technicznie, bo nie jest, fakt, ale daje mi kopa nadziei, energii i ma w sobie coś wiosennego, coś z życia, które mam już dawno za sobą. 2) Nightwish - Imaginaerum - album, który od pierwszych dźwięków ujął mnie niezwykłością symfonii oraz wspaniale splecioną kompozycją, tworzącą w mojej głowie obrazy, jak puzzle układające się w potężne, muzyczne dzieło. Słuchałam go od premiery przez dwa lata, co dzień rano, w kółko i do dziś nie mogę powiedzieć, by mi się znudził. 3) Danny Elfman - Edward Scissorhands Soundtrack - jeden z najwspanialszych, najbardziej zimowych soundtracków, jakie w życiu słyszałam. Chóry, skrzypce, pokraczne poczucie odwróconej rzeczywistości i piękna, uderza mnie za każdym razem, gdy postanowię go przesłuchać. Jestem od lat wielkim fanem muzyki filmowej i kocham wiele niesamowitych ścieżek dźwiękowych (Harry Potter, Gnijąca Panna Młoda, Władca Pierścieni, Fortepian, Osada, Miasteczko Halloween, Piraci z Karaibów, Titanic, Park Jurajski, Atlas Chmur... jest ich niezliczone mnóstwo!), ale, myślę, że ten do "Edwarda" zasługuje na szczególne wyróżnienie, bo zwyczajnie coś w sobie ma. 4) The Doors - Strange Days - płyta, przy której wszystkie ścieżki życia falują, a drzwi percepcji otwierają się na oścież, pozwalając na dostrzeżenie za progiem rzeczy nie do opisania. Strange Days przesłuchałam po raz pierwszy całe pewnego jesiennego wieczoru, po ciężkim dniu, z zamkniętymi szczelnie powiekami. Hipnotyzujące dźwięki, spokojny głos Jima bez reszty porwały moja dusze w jakiś atramentowy odmęt. Odprężenie oraz refleksje to jest to, co w Strange Days znajduje i co koi zmęczony mózg. Album cudo! 5) Nightwish - Wishmaster - najlepiej zacząć od tego, że na WM znajduje się "Dead Boy's Poem" mój prywatny testament duszy, a już samo to awansuje płytę na wysokie miejsce na mojej liście, ale nie tylko to! Uwielbiam mieszankę na tym albumie, utwory wspaniałe o każdej porze dnia i nocy, głos Tarji, moc i delikatność, marzenia, tęsknota, emocje... Wszytko perfekcyjnie. 6) Tuomas Holopainen - Music inspired by The Life and Times of Scrooge - od pierwszych akordów stała się jedną z moich ulubionych. Celtycka, patetyczna, poruszająca, szczególnie mnie, fankę celtyckich brzmień, symfonii i lekkiego patosu, który, jak najbardziej sprzyja artystycznej oraz życiowej wenie. Za najlepsze potwierdzenie jakości płyty posłużyć może tylko ten krótki fragment piszczałek w "Go Slowly Now, Sands of Time", który każdorazowo wbija mi, dosłownie, szkielet w serce i całkowicie odbiera głos. 7) John Williams - Harry Potter Soundtrack (I - III) - nie wyobrażam sobie swojego dzieciństwa bez muzyki pana Williams do filmów o Potterze. Chociaż sama muzyka filmowa zafascynowała mnie o wiele wcześniej, to właśnie, słysząc muzykę z Harry'ego wciągnęłam się w zagadnienie na całość. Inni kompozytorzy muzyki do HP, po III części nie byli źli, mieli wiele udanych kawałków, ale nawet do pięt dorosnąć nie mogli Williamsowi i jego "A Window to the Past", czy "The Arrival". 8) Within Temptation - The Silent Force - płyta doskonała pod względem technicznym, perfekcyjnie mroczna, klimatyczna. Uwielbiam na niej każdy kawałek i od niej zaczęłam naprawdę słuchać WT... niestety już nie słucham, nie po tym co oni ostatnio wyprawiają, moje uszy tego nie słyszą, dusza nie czuje, a umysł nie może pojąć. Dobrze, że mam chociaż ten album, by wspomnieć lepsze czasy. 9) The Doors - Waiting for the Sun - album ukochany za różnorodność i wielowątkowość, a mieszankę dobrej psychodelii z Strange Days i czegoś nowego, innego... W mojej głowie naprawdę, ten album GRA. 10) The Doors - The Doors - pierwszy album grupy, na którym można znaleźć perełki takie, jak "End Of The Night", "The End", czy "Break on through". Wciąż wspaniałe, nadal wielki majstersztyk.
-
Mini-zloty to coś, na co liczę bardziej, bo nie mam szans na wyprawy; finansowo i pod względem mojej sytuacji życiowej (nadchodzący przymus wynajmu mieszkania na studia, znalezienia pracy itd.). Dlatego nawet w ankiecie się nie udzielę, bo nie mogę dołączyć, z przykrością. Ktoś na mini zlot do Trójmiasta? :happy:
-
Co do papierosów, mam podobnie jak Izzy. Nie palę, ale raz na rok zapalę ze trzy i potem kolejny rok nie czuję potrzeby. Zdaję sobie sprawę ze szkodliwości i kosztów palenia, ale uważam, że szkodliwość i koszty, gdy pali się bardzo, bardzo przygodnie nie grają żadnej roli. Odpręża mnie to i pobudza do refleksji, a zdrowiu zwyczajnie nie szkodzi niemal wcale. Uważam, że ta jedna fajka jest o wiele zdrowsza i zdecydowanie mniej szkodzi mojemu zdrowiu, niż alkohol, który, wiele osób, w tym i ja, tu, na forum, pije częściej, o wiele częściej, niż ja palę. Wiem, że uzależnić od palenia dość łatwo się można, ale ja mam motywację pod postacią braku kasy na podobne rozrywki; z moimi obecnymi funduszami, które raczej nie ulegną polepszeniu palenie jest zwyczajnie wykluczone, a mnie to pasuje. Jeżeli idzie o uzależnienia, preferuję kawę, najbardziej na świecie. Kawę i muzykę. Moich życiowych towarzyszy. ;)
-
KLIK Serdecznie polecam wam ten wywiad. Tuomas przedstawił w nim m.in. bardzo ciekawą interpretację artu z okładki; otóż Sknerus z okładki albumu, trzyma worek złota i patrzy na księżyc, w którym widzi twarz Złotki O'Glit. Tak intensywnie jest w nią zapatrzony, że nie zauważa złota, wypadającego mu z worka, a to do niego niepodobne. Przyznam, że nie wpadłabym na to. ;)
-
O! Od dawna chciałam to przeczytać, ale niestety w bibliotece nie było. :( Kiedyś dorwę, bo opis miało ciekawy. To też na mojej liście! Daj znać, gdy skończysz, czy warto się zabrać? ;)
-
Bzdury gadasz, Aresie, totalne bzdury. Nazwa nie ma znaczenia, moim skromnym zdaniem; to tylko dwa słowa, które są tak istotne i tyle akurat mówią o fabule filmu, czy szacunku do Tolkiena, co ładna oprawa mówi o wartościowości treści książki. To właśnie znaczące odejście od fabuły najbardziej obraża autora, jeżeli już coś ma go obrażać, bo w ten sposób twórcy filmu informują odbiorców, ile rzeczy w książce było dla nich bez znaczenia, czy zbyt nudnych, aby je zekranizować. Twórcy "Hobbita", jak do tej pory, obrazili mnie, i tym samym Tolkiena, kompletnym spłyceniem fabuły książki do nieustannej bijatyki z absurdalnymi scenami karate, okraszonego przerysowanymi i tandetnymi efektami specjalnymi. Zrobili z Thranduila zimnego dupka, z Legolasa bezmózgie książątko, a z orków zmodernizowane wersje Shreka. Beorna olali, z Bilba zrobili kogoś, kto pierwszy raz trzymając miecz walczy jak średnio zaawansowany szermierz! Dodali do tego wręcz komicznie groteskowy trójkąt miłosny, który miał chyba tylko na celu przyciągnięcie tłumów rozchichotanych blondynek do kina, bo wszystkie kochają Legolasa, bądź Kiliego (który, nota bene, akurat tak jest podobny do krasnoluda, jak noga stołowa do kuszy!). Dodaj do worka krasnoludy i Bilba, którzy są omal ognioodporni w scenach ze smokiem i otrzymasz obraz tego, co FAKTYCZNIE stanowi obrazę dzieła Tolkiena. *** Skoro już o Tolkienie mowa i o efektach specjalnych (o których wspomniałam) to mam wrażenie, że z roku na rok, wraz z postępującą, rzekomo, technologią, efekty są tylko coraz bardziej sztuczne i coraz częściej są w filmie tylko dla szpanu i, żeby ukryć mocne ubytki w treści fabuły. Przecież we "Władcy Pierścieni" było, pod względem wizualnym, stokroć lepiej, niż w takim "Hobbicie"! Efekty były realistyczne, doskonałe, czego im brakowało, że wymyślili na ich miejsce taki chłam, jak w "Hobbicie", czy innych nowych filmach? W ogóle, "Władca Pierścieni", pomijając lepsze efekty, jako film, nawet pomimo (czasem bardzo istotnych) różnic fabularnych był stokroć lepszy i sensowniejszy, niż taki "Hobbit", a przecież twórcy są niemal ci sami! Ech. Uważam, że "Niezwykła Podróż" i "Pustkowie Smauga" to filmy na nudne, niedzielne popołudnie. Ocenę 7 na Filmweb wystawiłam im tylko z sentymentu dla Tolkiena. Zasługują na 6, albo i 5. :dodgy: W obliczu tego wszystkiego, zmiana tytułu jakoś mnie nie rusza...
-
It's dangerous to go alone! Take this! :D
-
Uszczęśliwiła mnie wspaniałość tuomasowej płyty, średnia 4.90 na koniec roku oraz piękna pogoda i wolne dni! :-D
-
Nie do końca. Tuomas powiedział, co dla niego znaczy Dusza Oceanu w Nightmailu, w każdym razie, połowicznie: "Christiane (São Paulo - Brazil): I wish to ask you what an ocean soul means for you... Tuomas: I guess it's the best way of describing me in two words. Some things are better left unexplained. " + Myślę, że istotną rzeczą w kwestii interpretacji jest też ten cytat z Nightmaila: "Laluna (Norway): What is it about the ocean you find so fascinating? Tuomas: Beauty,wildness and mysteriousness. Water is my element."
-
Moim zdaniem, sam ocean jest i dosłowny i przenośny. Jakby nie patrzeć, ocean jest piękny, gwałtowny, ale i smutny... w każdym razie w moim odczuciu ocean ma w sobie pierwiastek samotności i smutku. Taki wielki, samotny olbrzym... zatem interpretacja odnośnie tytułu, jako samotnej, wyobcowanej osoby jest właściwa, ale myślę, że nie jedyna. Ocean jest też dosłownie oceanem, wielką, piękną tonią, a Dusza Oceanu to i dusza człowieka, który kocha ocean (oraz tęskni za tym, by jego dusza się z oceanem połączyła w całość, by jego dusza stała się częścią oceanu, należała do oceanu i była oceanem) i samotna dusza samego oceanu (samotnego olbrzyma).
-
Wykryłam coś zabawnego w utworze "Dreamtime" kilka dni temu, jestem ciekawa, czy ktoś też wykrył to... otóż, jeżeli się wsłuchacie (polecam na słuchawkach), to w pewnym momencie słychać... śmiech kaczora w "Dreamtime". Coś, jak śmiech Donalda. Znacie ten dźwięk na pewno. A wykryć go można gdzieś w odgłosach skrytych w "buczeniu", między 2/3 minutą utworu (od 2:40 około "buczenie", gdzie nie ma bębnów, ani klawiszowych dzwoneczków - tylko owe "buczenie", urwane dźwięki, jak przebłyski głosu Johanny i... właśnie śmiech!). Ciekawe, czy ktoś to wcześniej słyszał i, czy teraz ktoś to usłyszy. ;) PS. Na marginesie, zaczęłam czytać komiksy "Życie i czasy Sknerusa McKwacza". Jestem akuratnie na drugiej z 12 głównych części i na razie naprawdę dobrze mi się czyta, więc może nawet przeczytam 5 części dodatkowych. Nigdy nie czytałam komiksów i fanem nie zostanę, ale to mi nieco pomoże wczuć się w ten świetny album i może nawet potłumaczyć hobbystycznie teksty? :D
-
Jak, stwierdził przedmówca, jest to rzeczywiście jeden z najbardziej osobistych utworów Tuomasa. Jest to rzecz prywatna do tego stopnia, że Maestro powiedział nawet, iż nigdy nie zagra utworu na żywo. Po głębszym zastanowieniu i przejrzeniu tekstu oraz niejakiej wiedzy na temat pana H., mogę powiedzieć, że tekst ma wymiar podwójny, jak wszystko, albo niemal wszystko, co ów autor kiedykolwiek napisał. Z jednej strony mamy pierwotną miłość i tęsknotę za oceanem, za jego niezwykłą, melancholijną i przepełnioną emocjami głębią, ale tą właśnie tęsknotę potęguje coś konkretnego, w danym momencie, w czasie trwania, powiedzmy, "akcji" utworu. Tuomas kocha ocean, fakt niezaprzeczalny, ale o tej miłości, w każdym razie, w czasie, gdy pisze tekst, przypomina sobie dotkliwie nie z powodu radości, wiążącej się z miłością do owego zbiornika wodnego, ale z powodu jakiś konkretnych cierpień duchowych; kogoś zawiódł, ma niskie poczucie własnej wartości, ktoś go zranił - Bóg raczy wiedzieć! Tak, czy siak, duchowe cierpienie pobudza w nim myśl o zjednoczeniu się z naturą, z oceanem, który uśmierzy ból, zabierze go i uczyni częścią siebie. Kochał ocean, także, gdy był szczęśliwy, ale teraz, gdy cierpi, chętniej powitałby jego objęcia, nie tęskniąc (tak myśli) za życiem i utrapieniem z jakim wiąże się życie. "Ocean Soul" został napisany w trudnym dla Tuomasa okresie (wiemy, że miał pewne problemy z weną podczas pisania utworów na album Century Child) - podejrzewam, że głównym motorem, albo jednym z motorów napisania piosenki, była niechęć Tuomasa do samego siebie. On wtedy naprawdę miał koszmarne kompleksy. Pamiętam pewien cytat z "End of Innocence" i, gdy pan H. wypowiadał te słowa, nie wyglądał zbyt pewnie, śmiało, czy radośnie: "What I really miss is a right kind of ballance in everything I do. A balance for my whole life... What I definitely want is that I wouldn't be so stressed up all the time. I miss the feeling of hapiness.The feeling of being proud of yourself... The feeling of being able to forgive yourself. I'd want to find a balance, not a routine, definitely not. The right kind of ballance in everything I do..." Myślę, że podczas pisania OS nie miał tego właśnie życiowego balansu, nie mógł sobie czegoś darować i nie był w stanie zaakceptować samego siebie. Czego pragnie? : "I only wished to become something beautiful Through my music, through my silent devotion" Te słowa mógłby wyrzec, gdyby faktycznie rzucił się w fale oceanu; że chciał tego (chciał - czas przeszły), ale tego nie dostał, nie stał się piękny dzięki muzyce i modlitwie, więc zjednoczył się z oceanem. Rzucenie się "do wody" nie jest niczym innym, jak odcięciem się od trosk, a dosłownie jest też samobójstwem dla życia takiego, jakim my je rozumiemy. Śmierć fizyczna, początkiem końca cierpień życia oraz początkiem życia samej duszy, jako cząstki wszechoceanu. To, zaś: "Crying for me was never worth a tear My lonely soul is only filled with fear" ...dowodzi po raz kolejny niskiej samooceny autora oraz tego, że czuje się w cierpieniu osamotniony, ale, choć chce się złączyć z oceanem, boi się, nie może się na to zdobyć. Jest jeszcze to wymaga jakiegoś wyjasnienia: "Walking the tideline I hear your name Is angels wispering Something so beautiful it hurts" Ciężko, rzec, czy podmiot liryczny zwraca się do osoby, czy do oceanu - skłaniałabym się ku obu opcjom, które wcale się wzajemnie nie wykluczają (dwie warstwy znaczeniowe). Wyjaśnienie znaczenia tytułu? Dusza Oceanu to zwyczajnie ocean ze swoimi wszystkimi przymiotami, ale też jego "duch", jego sedno i całkowite piękno oddane w dwóch słowach. Jest to, także podmiot liryczny, który uważa się za cząstkę oceanu, za złomek jego duszy, ta cząstka cierpi, żyjąc na lądzie, z dala od źródła i marzy tylko o tym, by dołączyć do oceanu i stać się wreszcie całością, jednością z oceanem, bo, żyjąc na lądzie cierpi. Wracamy zatem do finalnej konkluzji, że podmiot liryczny nie może się znieść i czuje się uwięziony we własnym ciele, pragnie uwolnienia oraz oczyszczenia. Tuomas nie chce tej piosenki grać, bo ona rozdrapuje dawne rany, które pewnie nigdy się nie zagoją do końca, budzi wspomnienia cierpień i niepewności, przypomina mu, można powiedzieć, o samym sobie oraz o istnieniu samooceny, która jest całkiem wysoka tak długo, jak się nad nią zbytnio nie zastanawia. ;) To moje pomysły odnośnie interpretacji.
-
Pierwsza rzecz, która przyszła mi do głowy: [video=youtube] Nie mówicie mi, że teoretyzowanie na temat porwania, ugotowania, lub zamknięcia Świętego Mikołaja, a w konsekwencji stwierdzenie, że najlepiej będzie go oddać zbzikowanemu potworowi, będącemu w rzeczywistości worem z glizdami, nie jest poryte? :happy:
-
[video=youtube] [video=youtube]
-
Kolejny! Od samego początku było wiadome, że ten album będzie utrzymany w klimatach Nightwisha, a przynajmniej dla mnie to było oczywiste. Dlaczego? Otóż, przypuśćmy jest malarz, który maluje sobie obrazy i malarz ów, jak każdy artysta ma swój własny styl, a ja, jako, powiedzmy rysownik-amator, mam o tym pewne pojęcie, i tenże artysta dostał zlecenie namalowania czegoś w innym stylu. Efekt? Obraz wyszedł beznadziejnie, albo dokładnie tak samo, jak zawsze! Dlaczego? Bo nie da się zmienić ręki, zmienić tego, co się już umie (bardzo rzadko udaje się stworzyć coś poza stylem, w którym się tworzy zazwyczaj tak, by nie było w tym ostrych naleciałości); jeżeli w jakimś stylu rysujesz to, kiedy zostaniesz poproszony o narysowanie czegoś w innym to, albo wyjdzie dokładnie tak, jak zawsze, albo wyjdzie totalna klapa, bo nie jesteś przyuczony rysować w innym, niż w tym swoim własnym. Tak samo jest z Tuomasem i w ogóle z kompozytorami. Zimmer zawsze brzmi, jak Zimmer, Elfman, jak Elfman, a Williams, jak Williams (rozpoznaję ich z zamkniętymi oczami). Dlaczego projekty solowe innych członków NW nie brzmią, jak NW? Dlatego, że muzykę NW pisze głównie Tuomas i na "Sknerusie" mamy wyraźnie zarysowane to, jak ogromny i absolutny jest jego wkład w brzmienie zespołu - nie ma czegoś takiego, jak styl Nightwisha, to jest styl Tuomasa i tylko jego. Dlatego, mając taką świadomość, nie oczekiwałam niczego innego, bo, albo album brzmiałby jak NW, albo byłby klapa, bo Tuo zmieniłby styl na taki, na którym się nie zna. Jeżeli to nie było dostatecznie jasnym objawem tego, w jakim stylu będzie "Sknerus", to zaangażowanie tej samej orkiestry, Pipa i Troya powinno jasno dać to do zrozumienia każdemu, logicznie myślącemu człowiekowi, orientującemu się w temacie Nightwisha. Na początku posta napisałam "Kolejny!", bo wiele takich opinii obecnie krąży, jakby ludzie nie potrafili dodać 2+2 i nie byli świadomi tego, że tak właśnie będzie, że "The Life..." będzie utrzymane w klimacie Nightwisha, z tą różnicą, że będzie to Nightwish z nowym wokalem i bez Marco, Emppu, Jukki. To, powiedzmy, jest album Nightwisha całkiem symfoniczny i tak brzmiałby kolejny album NW, gdyby Floor, Emppu, Jukka i Marco zarządzili strajk, a Tuomas pisałby sam, z Pipem, Troyem i łapiąc przypadkowych wokalistów. Nie pojmuję zdziwienia w tym temacie. :D PS. A tak w ogóle? To po co narzekać? Mamy, dzięki Tuo, właściwie nowy, jeno symfoniczny album Nightwisha! Wolelibyście totalną klapę, albo coś w stylu, który, by wam nie przypadł do gustu, czy stare, dobre NW? ;)
-
Też uważam, że facet nie powinien się za to brać, Beatko, ale cóż... musiałam się wam na niego poskarżyć, bo przesadził. Skoro tak nisko ocenił album Maestro, to jak oceniłby "Pariah's Child" Sonaty? No, w każdym razie mnie się podobała płytka i już trafiła na moją czołówkę! Może jest nieco patetyczna (co jest tak charakterystyczne dla większości wielkich, symfonicznych kawałków NW), ale ja tam ten patos lubię; dodaje mi otuchy i koloru w skrajnie pozbawionym rozmachu życiu. Przypomina mi świat bajek, bohaterów... najlepiej opisują moje odczucia względem tego patosu wersy z "Elvenpath": "It’s the honesty of these worlds Ruled by magic and mighty swords That makes my soul long for the past..." Co do moich faworytów z "The Life and Times of Scrooge" to zdecydowanie (choć ciężko było wybrać): "Into the West" (kocham to banjo i harmonijkę!), "Duel & Cloudscapes" (mrok i komizm w jednym - cudne kontrasty), "The Last Sled" (ten kawałek naprawdę ma moc) i "Go Slowly Now, Sands of Time" (jedna z najlepszych ballad, jakie kiedykolwiek słyszałam, bez przesady i przekłamań, przy partii piszczałek łezka mi poleciała i dostałam pięknej gęsiej skórki). Na drugie miejsce ląduje "Glasgow 1877" ze swoim elfickim klimatem, a na trzecie "Cold Heart Of Klondike" (Tony i chór!). Amen.
-
Dziś miałam okazje być w Empiku i zerknęłam do magazynu "Metal Hammer". Trafiłam na króciutką recenzję płyty Tuomasa, która bardzo mi się nie spodobała. Autor recenzji już w pierwszych kilku zdaniach dał czytelnikom jasno do zrozumienia, co myśli o muzyce pokroju Nightwisha, zaznaczając ową opinię efektownymi trzema kropkami. Kolejno zrecenzował płytę Tuomasa bez konkretów, czy fachowych nazw, czy nawet tytułów piosenek, wywnioskowałam, że mu do gustu nie przypadła oraz, że znalazł tam pseudo-komizm (dokładnie nie przytoczę, bo wyparowało mi z głowy), a skończył finalną konkluzją, że jakieś to tam jest, ale jakby słuchacz chciał się w tym doszukać czegoś ambitnego to nie ma szans. Czy tylko ja uważam, że osoba, która nie lubi muzyki Nightwisha po prostu nie powinna się zabierać za recenzowanie płyt z Nightwishem związanych? Chyba pisał ją tylko dlatego, że, jak mówił, redagował kiedyś polskiego "Kaczora Donalda". Pytam się, jak taka recenzja w ogóle może być obiektywna, czy choćby konkretna? Znaczy, wiem, że nie ma szans na całkowity obiektywizm (każdy ma swój mózg i słuch), ale osoba, która z góry wie, że za taką muzyką nie przepada jest słabym recenzentem, bo jej opinia odstrasza potencjalnych słuchaczy. Br. :dodgy:
-
[video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=yE2B_kCfvss 1. Warunek: spełniono - The Rolling Stones - zespół z Anglii. 2. Warunek: spełniono - piosenka z 1971. 3. Warunek: spełniono - wolne. :D
-
Poczytałam sobie wasze wypowiedzi (które coraz bardziej schodzą na bagno offtopów - ludzi ogarnijcie się, bo zaraz zacznę czystkę) i doszłam do wniosku, że Arcasto prezentuje szerokie grono fanów tzw. "muzykologów", którzy stawiają technikę ponad sercem, a subiektywizm w ocenie uważają za przejaw infantylności i braku wiedzy muzycznej. Nie krytykuję postawy ludzi, lubujących się w dogłębnej analizie brzmienia każdego instrumentu w utworze, techniki wokalnej itd., ale nie uważam, by technika decydowała o doskonałości utworu, gdyż tak naprawdę nie decyduje o tym nic, poza słuchaczami. Próba oduczenia ludzi używania słów "najlepsze" i "ulubione" jest przejawem braku tolerancji dla cudzych opinii oraz stanowi świetny przykład walki z wiatrakami. Nie można zabronić ludziom posiadania własnego zdania, bo każdy ma prawo do subiektywizmu, prawo niezbywalne, wiążące się z prawem do używania w dowolnym natężeniu słowa "najlepsze" oraz "ulubione". Tak, więc, by nie robić offtopów (jeszcze bardziej) posłużę się przykładem z Once: popularną piosenką jest "Nemo", singlową, chwytliwą i łatwą do zapamiętania - nic wielkiego, tak naprawdę, po latach, wcale mnie ten utwór nie rusza (jest płaski, nijaki), ale z repertuaru NW nadal jest to utwór bardzo rozpoznawalny i dalej wielu faworyzuje go mimo jego niezwykłej prostoty. Mają do tego prawo. Choć, ty, panie Arcasto, powiedziałbyś, że to przykład piosenki zwyczajnie beznadziejnej - wyrażając tym opinię, która nawet poparta uczonymi mądrościami i wykresami, dalej pozostaje opinią subiektywną. Nie krytykuj subiektywizmu innych, samemu wyrażając subiektywne opinie. Opinie naukowych mędrców, nie są w niczym gorsze od opinii zwykłych słuchaczy (nie zmieniają tego, że "Nemo" dalej jest bardzo rozpoznawalne i popularne), bo nie one decydują o popularności. Czasem prostota jest o wiele wspanialsza, niż wyszukana technika, bo głębiej zostaje w pamięci, w umyśle prostego człowieka. Przykładem bardzo ciekawym twojej wypowiedzi jest ten fragment: Fragment, sugerujący, że osoba, która nie jest wykształcona muzycznie, nie jest znawcą, nie ma praw się na forum wypowiadać, bo do tego prawo ma tylko nadęty bufon z papierkiem, z wypiętą piersią mówiący o wspaniałym, barokowym złoceniu. Nikogo nie obchodzą, zważ sobie, obiektywne kryteria oceniania, nikogo nie interesuje wiedza, technika i inne frazesy - interesuje nas muzyka i prawo do subiektywnej opinii oraz powiedzenie otwarcie, że "Wish I Had an Angel" ma genialnego kopa i jest NAJLEPSZE, albo, że nie mogę przestać nucić "Nemo", który to utwór jest moim ULUBIONYM. No, i koniec tematu. Za każdy, kolejny post, niezwiązany w żaden sposób z Once, będę bezlitośnie warnować. :devil: PS. Panie Arcasto, ja i inni userzy będziemy bardzo wdzięczni, jeżeli przestaniesz przypominać nam o swojej znakomitej edukacji muzycznej, gdyż jest to nieco niesmaczne i nikomu nie imponuje.
-
Dałabym plusa, ale druga część wypowiedzi mi się nie zgadza. Też uważam, że te wszystkie peany na cześć Nirvany i Kurta są dalece przesadzone, bo nie widzę w tych muzykach niczego przesadnie dobrego. Grali, bo grali, ale czym się tu zachwycać? Pozwolę sobie na wyrażenie odmiennej opinii odnośnie Emppu - nie jest żadnym wirtuozem, na żywo zawala solówkę z "Slow, Love, Slow", nie ma super poziomu, ale nie nazwałabym go beznadziejnym, bo solówki w muzyce Nightwisha, choć raczej proste, są często ciepłe i chwytliwe. W przeciwieństwie do panów muzykologów o ego wielkości Antarktydy, nie obchodzi mnie technika, bo muzyki słucham (oczywiście w przenośni) duszą i sercem, a nie mózgiem, posługując się zimną kalkulacją. Zatem, solówki Emppu, w większości spełniają moje skromne, muzyczne oczekiwania. Zaznaczam, iż jest to opinia subiektywna i radzę nie rozpoczynać na ten temat długaśnej dyskusji, czyniąc bałagan oraz offtopy.