Napisałam ostatnio opowiadanie. Jest dosyć krótkie, napisane zupełnie innym stylem, niż to, co tu na początku wrzucałam ( jak teraz stwierdzić, moje bzdety o Mustaine'u były głupie jak nieszczęście) i żeby się trochę zrehabilitować w waszych oczach, wrzucam to oto. Dedykuję to LucidDreamer'ce, jako że tak często wrzuca swoje teksty, opowiadania itd., że stwierdziłam, jakoby mogłabym jej też coś swojego pokazać. Mam nadzieję, że się spodoba, choć nie mam o tym jakoś zbyt wysokiego mniemania:
"Szedłem wolno, noga za nogą, ale się nie zatrzymywałem. Wysokie topole szumiały delikatnie, podzwaniając dwukolorowymi listeczkami niczym srebrnymi dzwonkami. Ich mocarne, grube pnie otoczone były ciasno przez rosnące leszczyny i młode dęby, obrośnięte soczystą zielenią. Niebo było pokryte zwałami ciemnych chmur, przypominających grube warstwy szarego śniegu. Słońce nie wychodziło zza obłoków, zbliżał się wieczór. Nie padał deszcz, ale w powietrzu wyczuwało się lekką mżawkę. Dziwnie mokry wiatr, przenikał przez kurtkę i nie powiedziałbym, żeby robiło mi się od niego cieplej. Udeptana trawa na ścieżce moczyła buty, przez co nic mnie nie ciągnęło do wchodzenia głębiej w jakieś chaszcze.
Kolejny podmuch wiatru. Liście topól uderzyły o siebie, drzewo rozedrgało się w zieleni i srebrze. Spojrzałem do góry, wprost na ciemne, pofałdowane niebo i wciągnąłem zimne, wilgotne powietrze. Przeszedł mnie dreszcz i choć obiecywałem sobie przejść się jedynie na krótki spacer, zanurzyłem się głębiej w drzewa. Tuż obok ścieżki stał jakiś rozwalający się płot, obrośnięty mchem i pokrzywami.
Nagle zobaczyłem starą stajnię. No tak, był to rozwalający się zabytek. Dach przypominał wzburzone fale, z odpadającymi i spadającymi przez dziury do wnętrza stajni starymi, glinianymi dachówkami. Ściany zbudowane były z łączących je wysokich, ceglanych słupów i pomiędzy nimi znajdującymi się pokruszonymi deskami. Małe okienka miały powybijane szyby, jeżące się ostrymi końcówkami. Zawsze ten widok przejmował mnie grozą i jakąś niezrozumiałą wściekłością. Próbowałem sobie wyobrazić, jak ta stajnia mogła wyglądać sto lat temu, albo teraz, odnowiona, gdyby komuś z wyższych organów miasta zachciało się coś z tym zrobić, ale przychodziło mi to z trudem.
Wepchnąłem dłonie w kieszenie i tak jak zwykle, stanąłem w głębokim zamyśleniu przed dużym napisem kredą, na ścianie budynku "Teren Prywatny". Po raz pierwszy stwierdziłem, że jestem ciekawy, jak wygląda stajnia od wewnątrz.
Zanim się obejrzałem, już parłem przed siebie, czując, jak mokną mi skarpetki i drętwieją pace u stóp. Byłem pewien, że właśnie w tej chwili adidasy przestały być dobre do dalszego użytkowania, ale machnąłem na to ręką. Pokrzywy mokrymi łodygami chłostały mnie po łydkach, a trawa i pnącza oplątywały się dookoła stóp, jakby chciały mnie powstrzymać do dotarcia do stajni. Nie odpuszczałem, co równało się tym, że w końcu stanąłem przed budynkiem, zadzierając głowę do góry i patrząc z niewyraźną miną na dachówki wysuwające się ze swoich ustalonych miejsc i grożące stuknięciem kogoś w łeb w najmniej odpowiednim momencie.
Zawahałem się na moment. Wyciągnąłem dłoń i dotknąłem mokrych, obślizgłych desek. Spróbowałem zerknąć do środka przez wyrwę w murze, ale zobaczyłem jedynie ciemność. W nosie wiercił zapach zgniłej słomy.
Słyszałem jakieś przytłumione skrzeczenia ptaków w zaroślach, w oddali rozbrzmiewało szczekanie psów. Z tymi dźwiękami byłem na tyle obyty i do nich przyzwyczajony, że gdy ich zabrakło, cały zdrętwiałem, zaskoczony tą niespodziewaną ciszą. Odwróciłem się gwałtownie. I prawie krzyknąłem.
Z dziupli jakiegoś drzewa wysuwała się jakaś postać. Nie wiedziałem, czy to kobieta, czy mężczyzna, choć bardziej obstawałem na to pierwsze. Wytężyłem wzrok. Owa postać wysunęła się z dziupli mniej więcej do połowy i wyciągnęła w moim kierunku długą rękę, o wąskich palcach. Twarz miała śmiertelnie bladą, a włosy opadały w kosmykach na czoło. Przybrana była w ni to suknię, ni koszulę nocną. Powiał gwałtownie wiatr, cisza wręcz dzwoniła w uszach. Drzewa ponownie się poruszyły, ich gałęzie wygięły w podmuchach wichru, ale nie wydały najmniejszego szelestu. A ubranie nieznajomej nie zmieniło się pod powiewami, nawet nie drgnęło.
Nagle postać podniosła głowę i wbiła we mnie mroczne spojrzenie. Miałem wrażenie, jakbym zajrzał do wnętrza studni. I jakby ktoś mnie w nią popchnął. Wydało mi się, że wpadam w otchłań bez dna. Serce ścisnął mi lęk i wtedy zrozumiałem, że nie stoję naprzeciwko człowieka. Stoję na przeciwko ducha.
Nie wiem, dlaczego tak zareagowałem, ale wrzasnąłem, odwróciłem się pobiegłem przed siebie, oszalały ze strachu, nie zastanawiając się nad tym, co robię sensownie, a co nie.
***
Dopadłem do jakiegoś małego domku, o którym jedynie słyszałem, że mieszka tam jakiś bezdomny. Miałem wszystko gdzieś, nawet moja przysłowiowa nieśmiałość się ulotniła. Zatrzymałem się przed drzwiami z dykty i huknąłem w nie kilka razy pięścią. "Szybciej, proszę" błagałem w myślach, woląc spotkanie z jakimś bezdomnym, niż z tym kimś, kto czekał na mnie. Który mnie przyzywał.
Dopiero po chwili zauważyłem dzwonek. Walnąłem w niego otwartą dłonią, nie oglądając się za siebie, przejęty irracjonalnym strachem, że gdy to spróbuję zrobić, poczuję na swoim karku dotyk zimnych palców. Wiem, że to głupie, ale zbyt dużo się naoglądałem horrorów.
W końcu zaskrzypiał zamek, jakby ktoś lękliwie przekręcał klucz w zamku i drzwi uchyliły się na tyle, na ile pozwalał im łańcuszek na który były zamknięte, od wewnątrz. Zobaczyłem przed sobą fragment brunatnej, pomarszczonej tak bardzo, ze aż to wydawało się niemożliwe. I jedno, ciemne oko, błyszczące w dodatku jak latarka.
- Może mnie pan wpuścić? - wykrztusiłem, drżąc z zimna i ze strachu. Złapałem dłonią drzwi i wepchnąłem przewidująco stopę w szparę, by staruszek ich nie zamknął. Dziadek spojrzał na mnie z lękiem i spróbował coś powiedzieć, ale z ust wyszedł mu jedynie niezrozumiały szept.
- Proszę! - nacisnąłem z rozpaczą. Starzec zrezygnował z oporu, przesunął zasuwkę i wpuścił mnie do środka. Zatrzasnąłem drzwi i oparłem się o nie plecami. Rozejrzałem po pomieszczeniu - mały pokoik z żelaznym łóżkiem, zasłanym nie pierwszej czystości pościelą, przenośna kuchenka z turystyczną butelką z gazem, stary, zastawiony brudnymi naczyniami i butelkami po wódce stół, mała szafeczka, z drzwiczkami trzymającymi się na jednym zawiasie i podtrzymywanymi przed kompletnym oderwaniem, przez brudne od błota buciory. W jednej ścianie widniało szczelnie zasłonięte strzępem firanki okno, a drzwiczki w drugiej ścianie dawały przypuszczać, że znajduje się tam drugie pomieszczenie. Goła żarówka na długim, czerwonym kablu rzucała mrugające światło. Zmrużyłem oczy i dopiero teraz zorientowałem się, że stoję naprzeciwko staruszka. Był on niewysoki i tak kruchy, że miałem wrażenie, jakbym jedną ręką, bez wysiłku go zdołał przewrócić na ziemię. Ubrany był w za duży sweter w bure paski, za duże spodnie i takie same stare kapcie. Patrzył na mnie nerwowo i nieufnie.
- Czego tu szukasz? - powiedział głosem podobnym do darcia papieru. Wzdrygnąłem się minimalnie i dopiero teraz poczułem gwałtowny przypływ nieśmiałości.
- Bo... ja.. - zająknąłem się. - Widziałem kogoś - dokończyłem desperacko.
- Kogo? - kontynuował przesłuchanie staruszek.
- Jeśli powiem, że ducha, potwora, czy coś w tym stylu, pan mnie wyśmieje. Ale wiem, że nie wyjdę z tego domu, zanim się nie uspokoję - powiedziałem, mając już wszystko gdzieś. Odwróciłem się, przekręciłem klucz w zamku. Zorientowałem się, że trzęsą mi się ręce.
- Dlaczego miałbym ci nie uwierzyć? - zapytał staruszek po chwili milczenie, jeszcze bardziej ochryple, niż przedtem. Usiadł ociężale na metalowym taborecie i pociągnął łyk z butelki. Skrzywił się. - Dzisiaj dużo rzeczy się dzieje - westchnął.
Słuchałem go z niedowierzaniem.
- Czy pan zaczyna sugerować, że ja nie jestem szalony, tylko naprawdę... kogoś tu widziałem? - nie mogłem w to uwierzyć.
Dziadek skinął głową.
- Zamordowano raz córkę tutejszego właściciela - powiedział sucho. - Dawno temu, ale i nie tak bardzo... Ja przynajmniej wtedy nie żyłem. Mój dziadek mi mówił. Jej ojciec bardzo to przeżył. Nie mógł znaleźć jej ciała, ale codziennie mu się śniła. Zwariował. Oszalał. Wygnał ze swojego domu całą rodzinę, a potem popełnił samobójstwo. Podobno po jego śmierci jego córka, a raczej jej duch zaczął się błąkać po lesie. Czasem odnajdywano tu ludzi na wpół martwych, którzy tracili zmysły, jakby coś strasznego zobaczyli. Nigdy nikt nic sensownego nie powiedział. Do dziś nie wiadomo, gdzie jest zakopana ta córka. Wszyscy mówią, że jak się znajdzie jej ciało i pogrzebie na poświęconej ziemi, przestanie się błąkać po ziemi.
Cały zdrętwiałem. Poruszyłem językiem w ustach, czując w nich przejmującą suchość. Przełknąłem ślinę, powstrzymując cisnące się do głowy rozszalałe myśli. Widziałem tę córkę? Jej ducha? Dlaczego ona ukazała mi się w dziupli? Może tam jest ciało? Cały się wzdrygnąłem. W pokoiku było zimno, chłód ciągnął od nieszczelnych okien. Co ja mam zrobić? Myślałem gorączkowo, wpatrując się w dziadka, który wbijał wzrok w róg sufitu, mając nic nie mówiący wyraz twarzy. Mam pójść znów do tego miejsca, gdzie widziałem ducha i zajrzeć w głąb dziupli, gdzie znajdują się jakieś ludzkie kości, wygrzebać je, pójść na cmentarz i zakopać?
- I co chcesz zrobić? - zapytał staruszek, po ciszy, która zapadła, tak jakby czytał mi w myślach. Wsadziłem rękę we włosy i przeczesałem je palcami. Westchnąłem cicho.
- To, co muszę.
Oderwałem się plecami od drzwi, sięgnąłem po klamkę. Zdziwiłem się, że się nie otwiera, gdy zdałem sobie sprawę, że to ja sam przekręciłem wcześniej klucz. Odkręciłem go w drugą stronę, zawahałem się przed naciśnięciem klamki. Co mnie czeka? W końcu, z dreszczem niepokoju, otworzyłem drzwi.
Na dworze było bardzo, bardzo ciemno. Nad wierzchołkami drzew znajdowała się jakaś jaśniejsza poświata, ale nie nazwałbym jej rozpraszającej mrok. Chmury skłębiły się nad moją głową i puszczały drobniutkie, cieniutki strumyczki deszczu, mocząc mi ubranie i włosy. Zakląłem w myślach.
Wyszedłem za próg i zapadłem się dwa centymetry w ziemi, w gęstym błocie. Wyrwałem z jego macek i tak już brudne i mokre buty i ruszyłem przed siebie, mając nieprzyjemne uczucie, że ktoś mnie śledzi. Że patrzy się na mnie zza krzaka, lub siedząc przylgnięty do gałęzi, wodzi za mną uważnym spojrzeniem, w którym jest tylko wyczekiwanie i pewność siebie.
Oglądałem się za siebie, ale widziałem jedynie niewyraźne, zamazane jakby kontury drzew, których liście w mroku przypominały rozpyloną czarną mgłę, a pnie - grube, barwy kosmosu kamienne słupy. Niewidoczne wręcz w wysnuwającej się zza drzew mgle kosmyki traw ocierały mi się mokrymi kiściami o łydki, mocząc je złośliwie. Tak, to na pewno była złośliwość.
Kierowałem się do stajni - widziałem jej zarys przed sobą, wielki i jakby groźny. Zatrzymywałem się niepewnie, chciałem wracać, ale coś sprawiało, że parłem naprzód. Nie wiadomo czemu, miałem wrażenie, że gdybym nie spróbował choćby odnaleźć ciała dziewczyny, jej duch prześladowałby mnie do końca życia. Ta możliwość napełniała mnie panicznym strachem. Nigdy bym nie chciał zobaczyć jej długich, bladych dłoni i głębokich oczu. To był za duży wstrząs jak dla zwykłego śmiertelnika.
Podszedłem do stajni i serce zaczęło mi podchodzić do gardła. Wrażenie, że ktoś mnie śledzi, nie rozpłynęło się, tylko powiększyło. Miałem ochotę wziąć nogi za pas i uciec, nie oglądając się za siebie. Przycisnąłem dłonie do piersi i zagryzłem wargi. Tak strasznie chciałem się odwrócić...
Zamiast tego skoczyłem naprzód parę susów. Liście chłostały mnie po twarzy, ale nie zwracałem na to uwagi. Po prawej miałem stajnię, naprzód drzewo, w którym zobaczyłem ducha. Był to - jeżeli mnie wzrok nie mylił - dąb. Dziupla z bliska wydała się raczej głębokim rozpęknięciem, jakby trafił ten pień niegdyś piorun.
Kolana zaczęły mi się trząść, nie mówiąc już o podbródku. Strumienie potu spływały mi po skroniach, całym swym ciałem wyrywałem się jak najdalej, do domu, ale pomimo tego parłem naprzód. Przeciąłem trawę, przedarłem przez piekące niczym ogniem pokrzywy i zatrzymałem się u końca swej podróży.
Poczułem, że zaraz runę na ziemię. Przed upadkiem chwyciłem się dłońmi pnia, wbijając sobie pod paznokcie korę. Zanim walnąłem kolanami w błoto, zdążyłem się powoli dźwignąć na nogi. Osłabły, mając już wszystko gdzieś, obmywany przez coraz bardziej powiększający się deszcz, poganiany przez tajemniczy wzrok i niecierpliwy szum liści, pchanym ostrym wiatrem, sprawiło, że nie ociągając się, podparłem się na jednej z gałęzi, stopę oparłem o korzeń i podciągnąłem się do góry, zaglądając w dziuplę.
Jej wnętrze zarośnięte było paprociami i jakimiś roślinami. Serce, które na moment mi zamarło, teraz rozdzwoniło się coraz szybszymi uderzeniami. Zacisnąłem powieki i powiedziałem sobie w myślach "Czy ja jestem idiotą?". Odpowiedź, która się nasuwała, była twierdząca. Zimne krople deszczu wpadały mi za kołnierz i spływały po karku. Wstrząsnąłem się, dreszcz mnie przeszedł. Z trudem hamowanym obrzydzeniem, wyciągnąłem rękę naprzód i odgarnąłem z głębi jakieś liście. Były mokre, obślizgłe i wierzyłem gorąco, że zostawiły na moich palcach jakiś dziwny śluz. Powstrzymałem się, żeby nie wytrzeć ich o spodnie. Pojawiły się odruchy wymiotne, ale nie wiadomo czemu, czułem, że to jest obowiązek - odnaleźć kości i zrobić tej... dziewczynie pogrzeb.
Nie jestem jakimś bardzo gorliwym katolikiem, a to, że tak niesamowicie wsiąkłem w tę sprawę, było dla mnie rzeczą niejasną równie bardzo jak to, że zobaczyłem ducha. I wszechwiedzącego staruszka, który pojawił się i powiedział mi wszystko, czego potrzebowałem.
Odgarnięte liście pokazały wilgotną warstwę ściółki, pociętą wzdłuż i wszerz korzeniami i korzonkami drobnych roślinek, na niej zagospodarowanych. Dłoń drżała mi tak bardzo, że miałem wrażenie, jakby wstrząsane palpitacją palce miały zaraz odpaść. Zacisnąłem zęby i wbiłem czubki palców w miękką ziemię. Zanurzyłem całą dłoń i osłabły, zsuwając się po mokrej korze w dół, na trawę, odgarnąłem paćkę na bok. Podparłem się nogami, ściskając kolanami pień.
Przestałem zwracać uwagę na to, co się dzieje wokół mnie. Zdeterminowany zanurzyłem łapę po łokieć i wtedy... Tak, czegoś dotknąłem. Czegoś twardego i zimnego, wręcz lodowatego, ziębiącego niczym kawałek lodu. Chwyciłem to i pociągnąłem do góry. Z trudem zdusiłem krzyk.
Trzymałem ni to medalik, ni naszyjnik. Najlepiej nazwać medalionem. Prawie czarne od brudu, które było przyklejone do niego, z gdzieniegdzie prześwitującym złotem, w tych miejscach, gdzie syf ściągnąłem palcami. Oszołomiony wpatrywałem się w znalezisko. Wstrzymałem oddech. Mam kontynuować poszukiwania? Myśli biegły mi w głowie niczym opętane konie, dudniąc kopytami. Mam rozgrzebywać czyjś - bądź jak bądź - grób? Sama taka możliwość przejęła mnie zgrozą. Wsadziłem machinalnie medalion do kieszeni spodni.
Zaraz - uspokoiłem się. To, że w pniu znajdował się medalion, wcale nie znaczy, że należał on do trupa i że drzewo jest puste. Ktoś wrzucił ten naszyjnik do środka, albo jeszcze z innych powodów się on tam znalazł... Na pewno nie mam prawa przerywać w połowie roboty.
Nie odnalazłem w sobie jednak sił.
Złapałem się najniższych gałęzi, podciągnąłem do góry i w jednej chwili podnosząc się pół metra w górę, zerknąłem do dziupli, prosto w dół wygrzebanej przeze mnie dziury. Przez chwilę poczułem lęk - jakbym puścił się uchwytów, runąłbym prosto na tę... wyszczerzoną do mnie czaszkę.
- A! - krzyknąłem zszokowany. Puściłem się gałęzi i runąłem na ziemię, wprost na tyłek, gdzieś w jakąś brudną kałużę. Zakląłem pod nosem i nagle...
Uspokoiłem się. Wzrok, wpatrujący się we mnie dotychczas, jakby zniknął. Jakaś ulga spadła mi na serce. Nareszcie spokój. Odetchnąłem.
Za mną rozległy się kroki, a ja nawet nie nie podniosłem z tej kałuży. Nie czułem zimna, uśmiechałem się tylko jak głupi. Kroki nie sprawiły, bym się podniósł, dopiero gdy zobaczyłem mojego sąsiada policjanta, oprzytomniałem. Przekręciłem się na kolana i dopiero wtedy podniosłem. Nogawki jeansów przykleiły się do nóg, uniemożliwiając chodzenie.
Wiedziałem, że mam przed sobą zbliżającego się ostrożnie policjanta z dużą latarką w ręce, ale nie widziałem jego twarzy. Dopiero gdy przybliżył się o kilka kroków, a rażący strumień światła poraził mi oczy, zobaczyłem, jak jego szczupła twarz, osadzona w ramionach, jakby nie posiadał szyi, jest przerażona. Na mój widok wydał z siebie głośny, radosny wręcz okrzyk.
- Jezu, dziecko! - zawołał. Potknął się, biegnąc, o jakiś korzeń, latarka wypadła mu z rąk na ziemię, wpadła do kałuży, która przed chwilą jeszcze była moim fotelem i zgasła. Podniosłem ją z trudem powściąganym uśmiechem i zapaliłem ponownie.
- Chłopcze - powiedział ciszej policjant. - Gdzie byłeś? Twoja mama szuka cię... Nie było cię już bardzo długo, a i deszcz taki...
Machnąłem ręką. Mało mnie to obchodziło.
- Muszę coś panu pokazać - powiedziałem cicho, a on spojrzał na mnie zdziwiony. Podprowadziłem go do dębu i powiedziałem mu, by zajrzał do dziupli. Posłuchał mnie posłusznie, aż się zdziwiłem. Gdy odwrócił się, miał śmiertelnie bladą twarz a w oczach malowało mu się obłąkanie.
- Co.. co to? - wyjąkał. Po czole zaczęły mu płynąć krople potu, jakby nie dość, że kropli deszczu było od groma.
- Znalazłem szkielet - wyjaśniłem, nie wdając się zarazem w wyjaśnienia. - Z tej legendy, która u nas krąży. Może pan zadzwonić tam, gdzie będzie to potrzebne? By ją pochować?
Sąsiad zacisnął usta, zrobił się bardziej zdecydowany.
- Oczywiście - powiedział, a głos miał spiżowy. Wyciągnął telefon, wystukał numer i już odbierając, rzucił do mnie: - Ty już wracaj do domu. Jesteś cały mokry, brudny i wyglądasz, jakbyś się utopił w szambie. Dzień dobry, znaczy dobry wieczór! - wykrzyknął do osoby, która właśnie odebrała.
Uśmiechnąłem się przepraszająco, jakbym to ja robił jakiś kłopot. Odwróciłem się i szybkim krokiem pobiegłem przed siebie. Deszcz jakby ustał, choć chmury nadal były gęste. Zrobiło mi się strasznie zimno, wbiłem więc ręce w kieszenie i biegiem przeciąłem odległość dzielącą mnie do drogi. Wyskoczyłem na asfalt i truchtem pobiegłem przed siebie.
Nagle wymacałem w kieszeni spodni coś twardego. Medalion, jak mógłbym zapomnieć? Zganiłem się w myślach. Wyciągnąłem przedmiot na zewnątrz i przyjrzałem mu się. Odgarnąłem z niego błoto. Trzymałem oto w dłoni medalion wielkości orzecha włoskiego, ale płaski i w kształcie rombu, misternie upleciony z drobnych złotych żyłek ze złotym łańcuszkiem. Tak to przynajmniej wyglądało.
Co ja mam z tym fantem zrobić? Nie zgubię go - postanowiłem stanowczo. Nie zniszczę. Nikomu nie oddam. Ale zatrzymam. I będę o niego dbać.
Schowałem go z powrotem do kieszeni i pobiegłem przed siebie. Spojrzałem przed siebie i uśmiechnąłem się z zadowoleniem. Jak miło jest zrobić coś dobrego nawet dla osoby żyjącej przed stoma latami.
W oddali świeciły okna mojego domu i sąsiadów. W jednym z nich ukazała się dziewczęca postać. Pomachałem do niej ręką.
I wyszczerzyłem zęby."
I koniec. Jak wrażenia? Czekam na krytykę i jakieś porady od osób, które będą miały czas i ochotę to przeczytać ;)