Bardzo Ci dziękuję za naprawdę miły komentarz! Przyznam się, że jestem naprawdę ucieszona i zaskoczona Twoją dobrą opinią o moim opowiadaniu. Nie zgadzam się z nazwaniem ''Panią King" - by osiągnąć 1/10 talentu tego pisarza, musi upłynąć sporo czasu, jeżeli nie cała wieczność. Dziękuję bardzo za każde słowo i zdanie z Twojego posta ♥ Poprawki biorę pod swoją uwagę i postaram się nie robić takich błędów w przyszłości. Do rad się zastosuję ;) Rewolwer schowany w łazience... Fakt, zły pomysł :P Co do tego, że Connor jest metalowcem - ostatnio każdy mój bohater nim jest, a przemycanie nazw zespołów do tekstu stały się moją dziwną manią :P Ben X nie oglądałam, ale postaram się to zrobić.
Aha, jeszcze jedno - to opowiadanie się nie skończyło! W sensie, źle to wcześniej napisałam - nie wrzuciłam pierwszej części, tylko pierwszą połówkę. Mogę dodać koniec - i mam nadzieję, że Ci się spodoba, a dobra opinia nie zmieni. Teraz dodałabym - jak mówisz - więcej wątków, imiona dla rodziny, poprawiłabym nieprawdopodobny romantyzm, ale pisałam to w sierpniu, nie chcę tego teraz przerabiać ;) Więc proszę, taka końcówka:
"
*
Biegłem przed siebie, tak szybko, jak potrafiłem. Ze względu na swoją niezbyt wyćwiczoną kondycję, dyszałem głośno i czułem, jak tracę siły. Obok mnie Chey radziła sobie zdecydowanie lepiej. Pewnie te spacery z psem po lesie coś zrobiły. Wydostałem się z lasu już jakiś kwadrans temu. Choć dobiegała dziewiąta, miałem nadzieję, że Jack się gdzieś nadal plącze koło mojego domu. Chciałem podejść do niego i rozwalić mu twarz. Zemścić się za te wszystkie lata, w których byłem poniewierany, a te nagłe ulotnienie lęku, jakby poznanie Chey sprawiło, że wręcz nie mogłem uwierzyć w swoją odmianę. Kiedyś jak bym zobaczył Jacka, odwróciłbym się i zwiał, modląc się w duchu, by mnie nie zauważył i nie upokorzył gdzieś publicznie. Doszedłem w tym już do perfekcji. A teraz sam szukałem tego gościa, by mu dołożyć. Nie wiem, czy Chey podzielała mój zamiar, choć bardziej bym powiedział, że tak.
Zwykły asfalt się skończył, pojawiły chodniki i budynki. Wysokie bloki i sklepy, a także wiele innych budynków przemysłowych przysuwały się z równym tempem moich kroków. Było bardzo ciemno, deszcz, który w lesie zniknął, teraz szlachetnie postanowił się pojawić i moje mokre włosy łącznie z ubraniami znów przemoczyć. Byłem pewien, że po tej nocy rozchoruję się tak strasznie, że wyląduję w szpitalu. Pomimo głębokiej rany na skroni i sączącej się przez nią krwi, nie przeszkadzała mi ona w zachowaniu równowagi, ani też nie ćmiło mi się przed oczyma. Czułem się jak na dużej dawce haju, czy też kofeinowym kopniaku. Adrenalina buzowała w żyłach i nie wiedziałem, co to sprawiło - pocałunek Chey, wściekłość zgromadzona przez te kilka lat, czy niedoszłe samobójstwo? Pistolet gdzieś utonął w rzece i cieszyłem się, że tam wylądował. Tam było jego miejsce i niech tam spoczywa w pokoju. Bardziej przyda się glonom i rybom, niż mnie.
Pojawiły się latarnie. Ludzi było coraz mniej, komu by się zresztą chodzić w takiej ohydnej pogodzie po dworze. Dzieci, którym pogoda zwykle nie przeszkadza, leżały pewnie w łóżkach, położone tam przez swoje troskliwe babcie. Mam nadzieję, że te babunie nie przypominały mojej staruszki. No, ależ jestem pełen empatii.
Dotarłem pod swój dom zgrzany. W moich (na serio moich? Może...mojej rodziny?) oknach paliło się przytłumione światło. Pewnie dyskutowali na mój temat i obmyślali karę, ale jeśli lepiej ich znam, jakieś psychologiczne wytłumaczenie mojego zachowania, by stwierdzić "jak to by pomóc mojemu umysłowi, aby zaczął normalnie funkcjonować".
- Tu mieszkasz? - zapytała cicho Chey, gdy stałem i gapiłem się dłuższą chwilę z zadartą głową do góry. Skinąłem głową potakująco.
- A ja... - zaczęła, ale jej przerwałem.
- Wiem, gdzie. Tam - wskazałem kierunek kciukiem. Zrobiła duże oczy, ale nie zamierzałem jej tłumaczyć, skąd mam takie informacje. Miałem co innego do roboty. Zacisnąłem szczęki, pięści. Zmarszczyłem brwi i wypuściłem głośno powietrze spomiędzy zębów. Zobaczyłem Jacka.
Nie wiedziałem jak się przed nim znalazłem. Stał oparty o latarnię i mnie nie widział, odwrócony plecami. Miałem wrażenie, jakby pchnął mnie niewidoczny wiatr, albo jakbym miał niewidzialny motorek, działający bez mojego rozkazu. Po prostu - stałem dwadzieścia metrów przed Jackiem, a teraz mógłbym go huknąć w łopatkę. Przyjacielsko. Ale oczywiście tego nie zrobiłem.
- Hej, Jack - powiedziałem. Zdziwiłem się na samo brzmienie mojego głosu. Był ironiczny i pewny siebie. Nie było w nim nic ze strachu. Jack odwrócił się gwałtownie i na mój widok parsknął złośliwym śmieszkiem. Pewnie nie wyglądałem zbyt groźnie - chudy chłopaczek, w przemoczonych ubraniach, długimi włosami przyklejonymi do twarzy i pełnej zaciętości minie.
- Witaj, McCartney - powiedział kpiąco. - Wpadłeś do szamba? Szukasz jakiejś zaczepki? - omiótł moją twarz w poszukiwaniu paniki. Nie znalazł jej, za to zobaczył strużkę krwi sączącą się z mojej rany i unurzany w niej policzek. Twarz mu leciutko zbaraniała, a ocalałe szare komórki jego mózgu powoli zastanawiały się, skąd mogłem znaleźć takie okaleczenie.
- Chciałbym ci coś powiedzieć - powiedziałem ostro.
- Słucham - wyszczerzył zęby. - Słucham cię, debilu.
"Mogę go uderzyć?" zapytałem sam siebie i sam też sobie zabroniłem. Jeszcze nie teraz.
- Jesteś napompowanym mięśniakiem i wyglądasz jak przygłup zdjęty z gazety dla emerytów - bluznąłem. Wiem, głupie obelgi, chciałem jednak, by to on zaczął.... bójkę.
Donaldson wykonał szybki w jego mniemaniu zamach ręką, by chwycić mnie za kołnierz, ale ja znałem tę jego starą sztuczkę. Minimalnie pochyliłem głowę i jego łapsko przeleciało nade mną ze świstem. Jednocześnie rzuciłem się na niego, waląc go głową w brzuch i przewracając na chodnik.
Był w moim wieku, ale zarazem wyrośnięty i wielki jak byk. Silny jak dinozaur. Głupi jak wół. Ale to nie znaczyło, że nie potrafił się bić. Pshaw, miał w tym większe obeznanie, niż ja, słaby metalowiec z przedmieścia. Zaraz też po przejściu zamroczenia huknął mnie w wątrobę, usiłował wykręcić moje ręce, zmasakrować twarz o latarnie, założyć dźwignię na łapę i złamać kręgosłup. Oczywicie, w dużej mierze mu się to nie udało. Podczas ataku na moją twarz, gdzie za broń służył słup latarni, udało mi się przepchnąć kosz na śmieci kopniakiem, co pozwoliło też wyrwać mi się Jackowi, gdy on sam dostał po żebrach metalowym, prawie dwumetrowym wiadrem na odpadki. Stanąłem naprzeciwko niego. Deszcz lał mi się na łeb, czułem rozpierającą od środka wrzącą zawziętość. Nie miałem pojęcia, gdzie jest Chey, w tej chwili mnie to nie obchodziło. Wiedziałem, że mam podbite oko i spuchniętą wargę, ale Jack nie prezentował się o wiele lepiej.
Co mnie rozbawiło, ten chłystek myślał, że próbuję go zabić i jego obrona była częściowa rozpaczliwa. Donaldson odepchnął kosz od siebie i stanął skulony, w pozycji do ataku.
Okrążaliśmy się powoli, a gdy ten rzucił się na mnie, uskoczyłem dziesięć centymetrów w bok i powaliłem go ciosem w szczękę. Oczywiście nie do końca.
Wół, o imieniu Jack, zatrzymał się oszołomiony. Rozcierałem bolące kostki palców, sycząc pod nosem z bólu i patrzyłem na coraz bardziej zaznaczający się siniak na podbródku Jacka. Wtem on, jakby czekając na jakieś rozluźnienie uwagi z mojej strony, jednym ciosem umięśnionego łapska powalił mnie na ziemię i zaczął okładać. W jednej chwili mój nos przestał przypominać nos, a zamienił się w krwawą masę.
Spokojnie, nie poddałem się. Oślepiony własną krwią, pełen białej gorączki, huknąłem swoim czołem w jego twarz. Usłyszałem coś jakby chrzęst łamanych kości czy zębów. Uśmiechnąłem się z satysfakcją i wtedy coś niczym metal wbiło mi się w bok. Opór Jacka jakby częściowo zmalał. Jego ręce puściły mnie, co pozwoliło otrzeć mi oczy z juchy i spojrzeć w dół. Zobaczyłem mały nożyk, wbity w mój bok i gęstą strużkę krwi, wypływającą z rany. Zemdliło mnie, usłyszałem wycie kogutów policyjnych i czyjeś ramiona chwyciły mnie pod pachy, podnosząc z chodnika, na którym ku swojemu zdziwieniu, klęczałem.
Wyrywającego się Jacka przytrzymywało dwóch policjantów, mnie jakiś jeden umundurowany. Nie miałem najmniejszej ochoty się wyrywać, byłem jakby ogłuszony. Bok pękał mi od bólu, łeb i twarz też. Mąciło mi się w głowie. Rozglądałem się półprzytomnie, by zobaczyć jedynie obok siebie pełną satysfakcji jakąś babcię w budce telefonicznej, oświetloną przez policyjne reflektory i ściskającą w dłoni telefon. Pewnie to ona ściągnęła gliny.
"A gdzie jest jest Chey?" myślałem, rozglądając się.
Ktoś wciągnął mnie do radiowozu. Oparłem się o tapicerkę, która w jednej chwili pokryła się moją posoką i odpłynąłem. W mrok. Straciłem przytomność, a przynajmniej na chwilę nie zdawałem sobie sprawy, gdzie jestem, co się ze mną dzieje, i co się stanie. Miałem wszystko gdzieś. Rany, jakie odniosłem, przytępiły mi zmysły.
*
- Nie, nie wykryłem żadnych narkotyków.... Coś tam poniszczyli państwowego mienia... Dwójka młodych chłopaków. Jakaś dziewczyna się zgłosiła... Dużo krwi. Wypuścić? Dobrze. Do usłyszenia, szefie.
Otworzyłem oczy i potoczyłem wokół siebie nieprzytomnym spojrzeniem. Leżałem na jakimś białym łóżku, w samych spodniach i butach, a cała moja górna połowa była pookręcana bandażami. Obok łóżka stał maleńki stolik i kroplówka na wysokim pręcie. Po drugiej stronie stolika leżał na łóżku Jack, tyle że prezentował się o wiele gorzej ode mnie. Na czole miał zakrwawiony kompres, nos wielki jak spuchnięta śliwka, a reszta ginęła w bandażach.
"A może ja wyglądam tak samo?" przestraszyłem się lekko. Na stoliku leżało małe lusterko. Chciałem je podnieść prawą ręką, ale okazało się, że jest ona przykuta do metalowej barierki łóżka kajdankami. "Jestem w szpitalu, domu wariatów, czy na komisariacie?" zastanowiłem się. Wyciągnąłem lewą rękę, podniosłem do góry lusterko i przyjrzałem się w nim. Nie zdusiłem okrzyku przerażenia, spokojnie. Po prostu go nie wydałem.
Oczy miałem podbite jak nigdy, nos dochodził jakoś do siebie, choć to nie znaczy, że nie był fioletowy od sińca. Warga podpuchnięta, na skroni kilka szwów. Spojrzałem na swój brzuch, a konkretnie bok. Rana od noża Jacka była zabandażowana. "Co jest grane?" myślałem.
Spojrzałem przed siebie. Przez grubą szybę w ścianie zobaczyłem korytarz, przechodzące po nim jakieś pielęgniarki i tył czarnego policjanta, który najwyraźniej na korytarzu miał biurko, w dodatku odwrócony był ode mnie plecami.
Szyba, lekko uchylona, dobiegał przez nią szum rozmów pielęgniarek i zakończona gadka policjanta przez telefon, która przerwała mi sen.
Czułem się na tyle zdrowy, że miałem ochotę zwiać. Ale ta kajdanki... "Czy moi rodzice wiedzą, że tu jestem?" pomyślałem niezadowolony. Wszyscy wezmą mnie za zbrodniarza, choć to jedynie policja mnie zgarnęła za "zakłócanie porządku dziennego". Nic nie znaczyło, że to wszystko działo się w nocy. Może więc raczej "zakłócanie ciszy nocnej"? Nie bałem się, wielu osobom się zdarzało, że policja ich zakuwała w kajdanki, szef strzelał gadkę, że nie mają się bić, i tak dalej, a potem wypuszczał. Jak coś naprawdę popsuli, czy się pobili z uszkodzeniem czyjegoś życia/zdrowia, niekiedy delikwenci musieli płacić jakąś karę. Pewnie z tego powodu moi rodziciele nie byliby zbyt zadowoleni. Nie lubili bulić kasy, a szczególnie na mnie.
Policjant wstał z krzesła i podszedł do szklanych drzwi. Zmrużyłem powieki, chcąc udawać, że śpię, ale zdałem sobie sprawę, że to głupie. Wobec tego otworzyłem ślepia jak najszerzej i usiadłem, opierając się plecami o poduszkę. Kajdanki zaczynały mnie wkurzać, ten jej klekoczący łańcuszek przypominał mi dziwne biżuterie mojej matki.
Policjant otworzył drzwi kluczem. Wszedł do środka pokoju, zamykając go starannie. Zobaczył, że nie śpię i ze swojej dość dobrotliwej, ojcowskiej twarzy, zdobnej w wąsik, zmienił z lekkiego uśmiechu w "groźnego" marsa.
- Synu - powiedział surowo, siadając na jakimś plastikowym krzesełku. - Możesz mi powiedzieć, co sprawiło, że lałeś się z tym gościem? On jest nieprzytomny, więc zapytam się ciebie. Napadł cię?
- Nie - powiedziałem i teraz zdałem sobie sprawę, że nie powiedziałem do końca prawdy. - Zaczepiłem go, a on się pierwszy na mnie rzucił.
- Znasz go?
- Tak.
- Kto to jest?
- Mój... znajomy ze szkoły. Nazywa się Jack Donaldson.
- A ty?
- Connor McCartney.
Policjant lekko się uśmiechnął.
- Wiesz, że większość gości, których przesłuchiwałem, tak łatwo nie zdradzali wiadomości o sobie?
Wzruszyłem ramionami.
- I tak wiecie, jak się nazywam - powiedziałem. "Trafiłem" pomyślałem, widząc zaskoczony wyraz twarzy policjanta.
Ten odchrząknął, poprawił się na krześle i kontynuował urzędowym tonem, zapisując dane do zeszytu:
- Wiek?
- Siedemnaście. W tym roku skończę osiemnaście.
- A on?
- On już skończył.
- Dobrze. Czy wiesz, że Jack Donaldson ma przez ciebie wyłamane dwa zęby, złamany nos, dwa żebra i zwichniętą szczękę?
Uśmiechnąłem się. Szczerze.
- To dobrze.
- Dobrze? - policjant podniósł do góry brwi. Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie. - Oczekiwałem po tobie raczej skruchy i wybuchu żarliwych przeprosin.
Wzruszyłem ponownie ramionami. Ta rozmowa zaczynała mnie męczyć, tak samo jak jaskrawe światło jarzeniówek. Oczy mi się kleiły. Nawet nie wiedziałem, czy była noc, czy dzień, gdyż ktoś mi zakosił zegarek, a w pokoju nie było okna z naturalnym światłem z dworu.
- Tak - mruknąłem, pochylając głowę. - Już dawno zamierzałem go zlać - powiedziałem ze szczerością. - W szkole on i wielu podobnych upatrzyli sobie we mnie zabawkę. Jackowi te... rany i odniesione uszkodzenia nie powinny zaszkodzić. A ja jakie odniosłem okaleczenia?
Policjant zajrzał do zeszytu.
- Podbite oczy, nos, warga - wyrecytował. - Rana na boku od noża. Tu będzie miał pan Jack sprawę, gdyż nie wolno nosić broni na mieście. I oprócz tego... - zająknął się. - Rana od kuli na skroni. Skąd takie coś zdobyłeś? Jest świeże.
- Tego nie musi pan wiedzieć - powiedziałem trochę niegrzecznie. - Jack tego jednak nie zrobił, to jest pewne.
Zapadła cisza. Policjant zapytał mnie potem o jeszcze kilka spraw, na które odpowiadałem półprzytomnie. Leżałem na poduszce i oczy mi się skleiły snem. Tak strasznie chciało mi się spać, jak nigdy. W końcu mężczyzna wyszedł, gasząc światło. Myśli mi się mąciły. Strasznie chciałem się dowiedzieć, co się stało z Chey. Poszła do domu? Pewnie tak... Pomimo wszystkiego zrobiło mi się trochę przykro. Sen jednak przyniósł ukojenie i spokój.
*
Zszedłem powoli ze schodków szpitala. Kręciło mi się lekko w głowie, a słońce raziło. Był wczesny ranek. Jakoś bez problemów policja mnie wypuściła z komisariatu, co mnie niezwykle cieszyło. Jackowi nic się nie stało, tak jak mówiłem. Na korytarzu szpitalnym wyglądał, jakby chciał mi coś powiedzieć nieuprzejmego, ale gdy tylko zmarszczyłem brwi, ucichł i spojrzał w bok, kuląc głowę w ramiona. Straszna nienawiść do niego jakby wyparowała.
Nie chcę przez to powiedzieć, że nie przestałem go nie lubić, skąd! Nadal miałem ochotę go kopnąć. Ale dopiero teraz dostrzegłem, że do głupi, tchórzliwy pies, bojący się silniejszego. Nie chodzi mi o to, bym uważał się silniejszy od Jacka... Ale jest takie powiedzenie, że jeśli okażesz psu, że się go boisz, rzuci się na ciebie. Jeśli przejdziesz obok niego obojętnie, podkuli ogon pod siebie i ucieknie. "Czy cały ten gang w szkole składa się z takich tępych osiłków?" zastanowiłem się. Jeśli tak... Pewnie, gdy wrócę do szkoły, wszyscy się na mnie rzucą, chcąc pomścić swojego kumpla Donaldsona. Postaram się potem dorywać ich pojedyncze sztuki i obrabiać gdzieś na mieście, aż poczują do mnie niejaki szacunek.
Wczoraj rano do sali szpitalnej przybiegła Chey. Wyglądała, jakby się bardzo o mnie martwiła, co mnie niezwykle ucieszyło. Powiedziała, że cały poprzedni dzień chciała się dostać, porozmawiać ze mną, ale wpuszczono ją dopiero następnego dnia. Stała przy moim łóżku, trzymała mnie za rękę i opowiedziała, co robiła, podczas mojego pojedynku z Jackiem. Najpierw stała i przyglądała się, potem próbowała coś zainterweniować, ale miała wrażenie, jakbym opętany walką nie widział jej, ani nie słyszał. Miała w tym jakąś rację. Potem obiecała, że będzie następnego dnia na mnie czekać przed szpitalem. Dała mi swój telefon i na pożegnanie cmoknęła mnie lekko w czubek głowy.
I szybko wyszła, zostawiając mnie bez odpowiedzi na pytanie, które przyszło mi do głowy.
Minąłem ostatni schodek i stanąłem przed bramą szpitala. Wyszedłem przez nią i od razu moje oczy wychwyciły Chey w tłumie ludzi na chodniku. Nikt nie miał takich jak ona bujnych czarnych włosów i się tak lekko nie poruszał. Stała do mnie tyłem i wyglądała, jakby obserwowała gołębie. Podszedłem do niej i objąłem ją w pasie. Chey zamiast odskoczyć i przestraszyć się, że jakiś gość ją zaczepia, odwróciła się powoli i uśmiechnęła się szeroko, jak zobaczyła moją twarz.
- Wiedziałam, że to ty - powiedziała.
- Skąd? - zdziwiłem się, ale ona w odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami.
- Wszystko ok? - zapytała.
- Nie wydaje mi się - dmuchnąłem w jej grzywkę, aż zmrużyła oczy. - Będę musiał wrócić do domu i zacząć się tłumaczyć całej mojej rodzinie. Potem w szkole walczyć z kumplami Jacka. Ale - tu miałem wrażenie, jakby moje oczy zaczęły mówić więcej, niż chciałbym wyznać Chey po paru dniach od naszego lepszego zapoznania. - Teraz, gdy cię znam, nic już nie będzie dla mnie złe.
Zaczerwieniła się lekko i wyswobodziła z mojego uścisku.
- Naprawdę rodzina będzie na ciebie zła? - zapytała, jakby lekko nie dowierzając.
- Wkurzona, albo obojętna - wyjaśniłem. - Oni już tacy są. Albo mają mnie gdzieś, albo zaczynają się na mnie wściekać.
- Typowa rodzinka - roześmiała się. - Olej ich. Niech sami szukają twojego towarzystwa.
Miała rację. Spojrzałem jej w oczy. Obydwoje umilkliśmy i świat jakby się zatrzymał. Czułem spokój, ulgę i szczęście. Nareszcie przestałem się denerwować, wszystkie pretensje do świata jakby się ulotniły. Życie nadal był takie samo, ale z dziewczyną, którą kochałem, trochę łatwiejsze do zniesienia.
Znów nie miałem pojęcia, w jak szybki sposób znalazła się ona w moich objęciach. Dotknąłem jej czoła swoim i spojrzałem z bliska w oczy.
- Wiesz, że cię kocham - powiedziałem szeptem, mając gdzieś, że widzą mnie ludzie i mogą się zastanawiać, co robię.
- Wiem - odparła prawie bezgłośnie.
Pocałowałem ją.
*
- Masz coś na swoje wytłumaczenie? - zapytała groźnie mama, zakładając ręce na piersi i patrząc na mnie poważnym wzrokiem. Ojciec truchtał w miejscu, by zrzucić puste kalorie, a babcia z braku zajęcia, zajadle czyściła sobie paznokcie.
- Nie - powiedziałem swobodnie i ruszyłem do swojego pokoju, a raczej miejsca, które niegdyś było moim pokojem, teraz zapełnione gratami matki i ojca. Otworzyłem drzwi i wskazałem jego wnętrze rodzicom. - To - rzekłem ostro. - Ma zniknąć. Chcę żyć jak człowiek.
Zapadła cisza. Rodzina osłupiała i wyglądała, jakby nie wierzyła własnym uszom. Mama poruszała bezgłośnie ustami, tata przestał podskakiwać, babci wypadł z hukiem pilnik na podłogę. Wtedy coś się jakby odblokowało, gdyż miałem na serio wrażenie, że Bóg nacisnął klawisz z napisem "pauza".
- Nawet nie przeprosisz?! - zakrzyknęła oburzona matka.
- Nie mam za co - wyjaśniłem z prostotą i śmiejąc się pod nosem, ruszyłem do łazienki.
Zatrzasnąłem drzwi. Moja oaza spokoju.
I muzyki.
Nareszcie."
Uuuch. Proszę. Uprzedzam, teraz napisałabym to lepiej i zmieniłabym trochę akcję, niektóre rzeczy mocno mnie irytują, ale nie poprawię, bo nie mam czasu :( Za wszystkie błędy gramatyczne itd. przepraszam. Tak jeszcze powiem, że piszę kolejne opowiadanko ( już je prawie kończę) i mam pomysł na dwa kolejne.
Dziękuję jeszcze raz za Twój przesympatyczny post ;)
Ps.
Patryk, zrobiłeś mi tydzień!