Miałam dziś sen - fajny a zarazem dziwny.
Zaczęło się od tego, że robiłam komiks - o pewnej dziewczynie i chłopaku. W końcu wyszło na to, że to nie jest komiks, tylko film, zatytułowany >>170 lat życia<<.
I moi bohaterowie zbłąkali się na lodowej pustyni, po czym wpadli do wielkiej jaskini, gdzie wsiedli do nowoczesnego "samolotu", żywcem wyjętego z Gwiezdnych Wojen :).
A wtem ja znalazłam się w tej jaskini. Byłam tam ze swoją pięcioletnią siostrą.
Jaskinia była dziwna - posiadała chyba swój własny wulkan, ponieważ pod ścianami, w jakiś korytkach płynęła lawa. Nagle zatrzęsła się ziemia - i na powierzchnię wylazł smok.
Wyglądał trochę jak z "Jak wytresować smoka", ten, który miał samozapłon. Tyle że mój nie był czerwony. Barwę miał srebrnoszarą, i chyba podwójny ogon!
Wcisnęłam się we wnękę w ścianie, pragnąc, by smok mnie nie dostrzegł. Na szczęście byłam niewidoczna, kiedy smok ze swoimi poddanymi goblinotrollami chciał wyjść na zewnątrz. Wylazł.
Ja z siostrą, która zamieniła się w gadającego psa otworzyłyśmy jakieś drzwi w ścianie i... znalazłyśmy się w jakimś domu. Kiedy udało się nam z niego wyjść, zaczęliśmy uciekać, gonieni przez monstrualne wiewiórki. Wdrapywałam się po drzewach, skakałam jak jakiś kaskader, będąc oczywiście zmęczona, ale wiedza, że wiewiórki gnają za mną, by mnie pożreć, była straszna.
W końcu zatrzymałam się na jakiejś olbrzymiej drabinie i powiedziałam do swojego psa (który skakał razem ze mną po drzewach), i który teraz zamienił się w Obi Wana: "Nie uda nam się uciec!"
A on:"Uda, przecież dałaś mi 170 LAT życia".
Wymienił tytuł filmu, w którym byliśmy :)