Leaderboard
Popular Content
Showing content with the highest reputation on 11/26/16 in all areas
-
2 pointsWitajcie. Myślę, że nie jestem tu już obca i każdy z was, chociaż z lekka mnie kojarzy... Dzisiaj chciałabym się podzielić z wami moją poezją, moją prozą, moją... No nieważne, w każdym razie przedstawię wam mój wiersz, myślę że się wam spodoba... Welcome To My Ocean... "Dreamboy" [align=left].Dreamboy... Hanging on a line, He ain't got soul, he ain't got love... Oh.. Dreamboy he can only dream about home, his love's gonna die, he wants only time. Now he's gonna die... Now he's gonna die... He wants to kill the pain... Thantos' gonna laughed... Oh.. Take His Soul, Don't Make Him Die Alone...[/align] Pysäyttää hänet ... Häntä, kuolema kiinni häntä...
-
2 pointsNawet bardzo słodkie ;) Zatem, z dedykacją dla Alicji, dwóch przedstawicieli Chiroptera. 11. Podlistek białawy Jak widać żyją w koloniach składających się z 4-8 osobników, rodzinką rządzi pojedynczy samiec. Te małe skurczybyki podgryzają boczne nerwy liścia helikonii, dzięki czemu składa się on w namiot. Gdy zbrązowieje, podlistniki przenoszą się na nowy, cała akcja rozgrywa się gdzieś tak na wysokości 2 m. Nasz bohater żywi się owocami w miejscu swego zamieszkania czyli Ameryce Środkowej. Pewnie zastanawia Was, żółte zabarwienie uszu, nosa, kończyn przednich. Wraz z pożywieniem, podlistniki odkładają w niepokrytych sierścią częściach ciała kartenoid luteninę, transportowaną krwi przy udziale lipoprotein. Mimo tego, że nietoperze na ogól mają słaby wzrok, więzy społeczne naszych bohaterów, dają wskazówkę ku temu, że owy żółty kolor jest ważny w komunikacji. Jeszcze tyle nie wiemy... 12. Molosek brazylijski Tego uroczego pana, nie prezentuję ze względu na wygląd. Choć i ten przemawia do wyobraźni ;) Gatunek ten tworzy milionowe chmary złożone z milionów osobników na terenie dwóch Ameryk. W Urugwaju uważają to stworzenie za plagę i tępią! Ludzka głupota nie zna granic. Moloski żywią się owadami. Kształt uszu, użyteczny jest w echolokacji, nos i pyszczek emitują ultradźwięki, odbiją się one wszelkich obiektów, tworząc mapę dla nietoperza. Moloska wybrałem ze względu na rekord w prędkości lotu poziomego który wynosi 160 km/h ! Dzięki aerodynamicznym kształtom i skrzydłom dłuższym od średniej dla nietoperzy oraz niewielkiej wadze 11-12 g. Biją na głowę jerzyki zwyczajne które osiągały 110 km/h. Ci najszybsi lotnicy świata zwierząt zasługują na respekt, a nie bezpardonowe zabijanie. W następnych odcinkach, ryba która nie pływa, wodny motyl (no bez przesady, on też nie pływa) oraz podwodne larwy budujące sobie domki ;)
-
2 pointsDoskonałe pracę. Mistrzowska wirtuozeria. Widać ewolucję talentu i potencjału. Przedmówcy, właściwie wszystko ładnie zinterpretowali. Tematyka jest mi bardzo bliska, strasznie podoba mi paleta barw którą stosujesz. Kolory fantastycznie się ze sobą łączą, światłocienie też wspaniałe. Co do ostatniego arta, oprócz tego co oczywiste czyli Nightwishowej tematyki, widać mistrzowsko pokazany obieg materii w przyrodzie. Nic nigdy nie znika a jedynie przebudowuję się, zmienia formę. Dotyczy to wszelkich żywych istot. Dziecko jako nowe życie w barwach cudnej zieleni potwierdza tylko to, że po śmierci zostawiamy coś po sobie, nie giniemy definitywnie, w tej czy innej formie jesteśmy nadal częścią najwspanialszego widowiska na Ziemii. No i te światło, życiodajne Słońce które jest artystą, tworzy czy też umożliwia tą sztukę natury. Nasze dekady pod Słońcem. Piękne i głębokie. Mam nadzieję, że nie nadinterpretuję. Naprawdę Adrianie, chciałbym mieć ten motyw na koszulce Nightwisha, podobnie jak ten do coveru Nymana. Oby kiedyś było to możliwe, zasługujesz na to :-)
-
1 pointPrzybywam do Was z kolejnym survivorem. Tym razem pora wybrać najlepszy instrumental zespołu. Dla formalności przypominam, że tu jedynie głosujemy, a do komentowania służy osobny wątek. Miłej zabawy :) Lista utworów: 1. Moondance, 2.Last of the Wilds 3.Arabesque 4.The Eyes of Sharbat Gula 5. Imaginaerum PS. Pomysł na survivor podsunęła mi Ania, którą chciałbym serdecznie pozdrowić :)
-
1 pointPierwsza rzecz - jeśli założyłaś już jeden wątek o swojej twórczości, to może publikuj nowe dzieła w tamtym, będzie wtedy porządek i nic nie zginie ;) Druga rzecz - w Twoim wierszu jest dużo błędów językowych, które przeszkadzają w zrozumieniu go. Może byłoby lepiej, gdybyś pisała po polsku, myślałaś o tym? :)
-
1 point
-
1 pointDzięki, że podzieliłaś się z nami swoją twórczością :) Muszę przyznać, że zarówno wiersz jak i ilustracja do niego są dość... tragiczne, przygnębiające. Trochę przypomina mi to historię opowiedzianą w utworze Nightwish "Eva". Czyżby to była Twoja inspiracja? ;) Co znaczy fragment po fińsku? Myślę, że jest dość kluczowy, a bariera językowa nie pozwala mi w pełni zrozumieć przekazu. :) Co do angielskiego, mam kilka drobnych uwag, mam nadzieję, że się nie obrazisz? :)
-
1 pointNom, Pani King, teraz ja skomentuję, bo coś tu głucho i pusto. Prowadzisz potoczystą i soczystą narrację. W dodatku jest bardzo klimatycznie, tak po amerykańsku co bardzo lubię, czytuję Stephena Kinga. Opisy są ciekawe, nie nudzą, nie leją się jak kluchy. Historia choć dosyć typowa, jest tak napisana, że wciąga, mam w sobie unikalny pierwiastek którym pewnie jest Twój talent ;) No i głównym bohaterem jest metalowiec;) Swoją drogą, bardzo dobrze skonstruowana postać. Pięknie dobierasz słowa aby podkreślić depresyjne nastroje głównego bohatera. Jego problemy, udręki, cały stan psychiczny są realistyczne a to duży plus ;) Pokazujesz, że ludzie oceniają tylko samobójców negatywnie anie prawdziwych sprawców nieszczęścia. Mimo, że ciągle w tekście przewija się motyw samobójstwa, każdy fragment jest skonstruowany odmiennie, dzięki temu czytelnik, nie powie: no nie znowu to samo ;) Końcówka, tu się z Tobą zgodzę, nazbyt romantyczna i nie wiem czy prawdopodobna. Z drugiej strony przypomina mi taki film Ben X, jeśli nie oglądałaś, nadrób to koniecznie. Wolałbym aby ostatnia cześć była bardziej enigmatyczna, a tak jest nieco naciągana. Bardzo bym chciał abyś rozwinęła tą historię, dodała więcej wątków (nie wiem czy celujesz w fantastykę czy literaturę piękną) bo naprawdę na to zasługuję;) Czekam na drugą część. Podsumowując jest dobrze, przyjemnie się czytało, masz swój styl, który oceniam bardzo wysoko, talent do konstrukcji fantastycznych opowieści ;), pisz dużo i czytaj, nie oceniaj się nisko jak główny bohater, bo uznam Ciebie za wariatkę, a wiedz, że pracuję w szpitalu psychiatrycznym ;) Jedyne co musisz zrobić to ciągle się rozwijać. Nie sypiąc zanadto lukru, wskaże parę mankamentów: Masz parę powtórzeń, np. babka a później pojawia się babka od chemii. Przydałoby się nadać imiona rodzicom i babce, wtedy miałabyś szersze spektrum, większe pole do popisu. Rewolwer schowany w łazience nie do końca mnie przekonuję.Zdanie matki Connora "Obcować z rodziną" brzmi dość dziwnie.
-
1 point
-
1 pointWitam Cię Magda (już oficjalnie;)) i zapraszam do nie wyczerpanych dyskusji? Fajnie wtapiasz się w atmosferę DE a takich ludków potrzebujemy:) Zapraszam do utworzenia Twojego wątku o malarstwie http://forum.nightwish.pl/dzial-fan-art?:)
-
1 pointWitam :D Mam na imię Magda. Jestem 25-letnią dziewczyną, która odnajduję siebie w muzyce, szuka w niej drugiego dna, czegoś więcej niż, tylko zwykłej elektronicznej siekanki oczywiście do moich ulubieńców należy "Nightwish", ale uwielbiam też: The Pretty Reckless, Marilyn Manson'a, Christinę Aguilerę, Amy Winehouse... Za długo, aby wymieniać z moich hobby to jest to: Muzyka, Śpiew, Aktorstwo, Malarstwo i wiele innych... Bez przynudzania po prostu zanurz się w moim oceanie...
-
1 point
-
1 point
-
1 pointJakie tam paskudztwo! Bardzo ładny ten koteł, a i widać, że to jakieś cienszkie w użyciu farby - olejne? - więc się nie ma co przejmować, że nie jest idealnie. Obrazek jest uroczy i tajemniczy, widać, że ten kotek coś knuje (jak to koty). Nie marudzi i maluje dalej. ;)
-
1 pointMam bardzo podobnie. Wymyślam historię, piszę ją. Z początku jestem tak podekscytowana, że coś tworzę, uszczęśliwiona. Potem nachodzi chwila, gdy myślę o tym, by coś np. wrzucić na forum. I w jednej chwili myślę - "Boże, ale to jest takie głupie...." No, ok. Napisałam kolejne opowiadanie. To, co obiecywałam na forum, nie skończyłam i nie mam ochoty tego robić. Za to daję pierwszą połowę opowiadania - Samobójstwo Idealne. Mam nadzieję, że komuś się spodoba, choć wydaje mi się zbyt.... zbyt romantyczne? :/ Dedykuję Arabesque i LucidDreamerce i proszę o opinie. Arabesque, please o poprawki i wytkniecie błędów ♥ Ok, skaczę: " Samobójstwo idealne. Takie, w którym nawet gdy nie trafisz kulą w głowę, to powiesisz się albo podetniesz żyły i nawet tego nie zauważysz. Gdy wszystkie sprawy zlewają się w jedno i nawet twój krzyk, nagła zmiana zdania nie sprawi, że uciekniesz śmierci. Ciekawa sprawa dla wiecznie niezdecydowanych. Doszedłem do wniosku, że popełnię samobójstwo. Była to decyzja podjęta na zimno z chłodnym wyrachowaniem umysłu. Niczego nie żałowałem, co mógłbym zostawić. Jeżeli twoja lodówka zastawiona jest wypatroszonymi gołębiami mamy, w twoim pokoju ojciec urządził sobie kręgielnię, a babcia szaleje w pozostałych pokojach, każąc chodzić po gazetach i niczego nie dotykać, by "Broń Boże nie nabrudzić" a jedynym miejscem, w którym możesz się odprężyć, odrabiać lekcje, czytać lub słuchać muzyki, jest łazienka, widok samobójstwa jest sprawą wielce ponętną, jeśli dodamy do tego dręczenie przez uczniów i nauczycieli w szkole, a także ślepa obojętność tej, dla której oddałbym życie - te wszystkie fakty zlały się w jedno stanowcze postanowienie - biorę rewolwer dziadka, sznur i idę nad urwisko. Strzelę sobie w skroń, zarazem zeskakując ze skarpy do dość głębokiej rzeki, na tyle, bym sobie złamał kręgosłup, nawet jak się nie utopię. Pętla na szyi towarzyszyć mi będzie przy skoku. Amen. Aby mi się to postanowienie udało. * Wróciłem ze szkoły do domu. Śmierdziałem cały wodą z sedesu, do którego pewien Jack wsadził mi łeb. Widziałem, jak przechodnie uśmiechają się kpiąco na mój widok, jakby myśląc "a, to pewnie cienias, którego biją w szkole", ale gdyby sami zobaczyli tę rozwścieczoną falą kilkudziesięciu osób, pewnie zlali by się w portki, a nie odgrywali bohatera. Zawsze łatwo jest coś mówić, trudniej działać. Nie brakowało również tych, którzy zatykali nos i odwracali się z dźwiękami zwiastującymi problemy z żołądkiem. Wtedy miałem tylko ochotę powiedzieć: Dajcie mi spokój! Zaraz przestanę wam przeszkadzać! Wdrapałem się po wytartych schodach klatki schodowej na trzecie piętro. W drodze minąłem staruszkę, która widząc mnie, wytrzeszczyła oczy. Aha, wiem. Włosy posklejane i mokre, do twarzy przyczepiony kawałek papieru toaletowego, ślady wylanego jogurtu na t-T-shircie Slipknota. Wyminąłem ją, z trudem powstrzymując się od zaklęcia pod nosem. Nie powstrzymałem się. Mruknąłem coś pod adresem babci... niezbyt pochlebnie. Nigdy nie lubiłem takich sześćdziesięcioletnich starszych pań, które za bardzo mi się kojarzyły ze świrniętą matką mojej mamy (zresztą, niedaleko pada jabłko od jabłoni) bym mógł poczuć do nich lekką nić sympatii. Chyba do nikogo nie czułem. Do pewnej nieznajomej zachowałem resztki swojego ciepła w sercu, jeżeli takowe istniało, hehe. Widać, że ich nie potrzebowała, po tych razach, w których usiłowałem ją zaczepić. Dla niej chyba najważniejsze było łażenie z psem po lesie, a nie rozmowy z metalowcem, za którego się, powiem dumnie, uważam. Nacisnąłem klamkę i zakląłem ponownie. Zamknięte. Cholera. A przecież słychać szum odkurzacza i podśpiewywanie babci. Zastukałem w drzwi. Jedynie szum odkurzacza podgłośnił się, a przyśpiewki stały się jakby bardziej wymuszone. W końcu, zirytowany, wściekły, mokry i śmierdzący zadzwoniłem, walnąłem w dzwonek otwartą ręką, aż zabrzmiał jak wystrzał. Nigdy nie lubiłem się tak oficjalnie ogłaszać, niestety, moja rodzina domagała się tego. Odkurzacz został wyrwany z kontaktu, tak samo jak i radosna piosnka babci. Przy wtórze złowieszczego skrzypienia drzwi, uchylających się na tyle, bym mógł zobaczyć lśniące babcine oczko, usłyszałem jej trwożliwy szept: - Kto to? "Listonosz musi tu wariować" pomyślałem tak jak zwykle, niemal krzycząc z niecierpliwości. - Jesteś ślepa, babciu? - zapytałem nieuprzejmie, sarkastycznym tonem. - Przecież, że ja. Wzrok jej się wyostrzył. - Właź - mruknęła. Odblokowała łańcuszek i zaprosiła mnie do środka, jakby był to jej dom, a nie mój. Zawsze czułem się tu gościem, a nawet intruzem. Miałem wrażenie, że mój maniakalnie zainteresowany sportem ojciec, matka sekcją zwłok, a babcia sprzątaniem, lepiej się dogadują ze sobą, jak mnie nie ma. Pewnie gdybym popełnił samobójstwo w mieszkaniu, matka rzuciłaby się na mnie pierwsza, na moje martwe ciało... Z nożykiem, by sprawdzić, co mam "w środku". Chyba wiem, jak wyglądały jej lalki, gdy miała pięć lat. Po gazetach, ściskając w dłoni odgrzane kilka parówek i połówkę tosta, poganiany niepochlebnymi uwagami babci, że kruszę, śmiecę, dotykam tego, czego nie powinienem (np. wypolerowanej klamki do drzwi. Chyba najlepiej byłoby otwierać drzwi kopniakiem, gdyby tylko owa płyta, z której były zbudowane, nie pękła na pół) uciekłem do łazienki, gdzie, co dziwne, babcina władza nie sięgała. Zatrzasnąłem z ulgą drzwi, przekręciłem z chrobotem klucz w zamku. Podszedłem do wanny i wrzuciłem do jej środka kilka przygotowanych obok na podłodze poduszek. Usiadłem na nich, z rozkoszą opierając kark na zimnym brzegu wanny i założyłem słuchawki na uszy. Puściłem muzykę, podrygując stopą do rytmu Slayera i z lekką, to prawda, niechęcią, wziąłem podręcznik do chemii. Zatopiłem się w dzisiejszej lekcji, próbując po raz dziesiąty zrozumieć to, co nam babka do chemii "tłumaczyła". Po dwóch linijkach naukowego bełkotu wyrzuciłem podręcznik na podłogę. Zacząłem pisać wypracowanie z polskiego, ale poplamiwszy kartki parówkami, i stwierdziwszy, że każdą kolejną dwóję mam gdzieś, zeszyt wylądował tam, gdzie podręcznik do niecnej czarnej magii, zwanej niesłusznie chemią. Skuliłem się i ukryłem twarz w dłoniach. W jednej chwili cały dobry humor związany z tym, że się przebrałem i umyłem (w kuchni. Tam spałem na rozkładanej kanapie, tuż obok upiornej lodówki, z kryjącymi się w jej wnętrzu ptasimi trupami) wyparował. Czułem tak straszne przygnębienie, rozpacz z tego, że żyję, że moje życie jest bez sensu, że nawet świadomość, że podobno każdy nastolatek przeżywa tak swoje samo istnienie, mnie nie pocieszało. Przycisnąłem dłonie do twarzy coraz mocniej. Gdybym był dziewczyną, pewnie zacząłbym szlochać, ale na to na szczęście się nie zbierało. Gdybym dorwał sprawcę mojego bytowania na tym świecie, chybabym z nim poważnie porozmawiał... Albo coś rozwalił. Gwałtownie przechyliłem się przez wanną, wyciągnąłem spod niej małą, metalową skrzynkę. Położyłem ją na kolanach i otworzyłem, posługując się pęsetą, znalezioną obok sedesu na podłodze. W środku leżał pistolet. I woreczek z nabojami. Wziąłem pistolet w dłonie i pogładziłem odruchowo. Metal przyjemnie chłodził mi palce. Uśmiechnąłem się machinalnie. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego zmarły mąż mojej babci, mój dziadek, trzymał coś takiego w swoim domu. Obrona przed złodziejami mnie jakoś nie przekonywała, zawsze byliśmy biedni jak myszy kościelne. Jedynym wytłumaczeniem była babcia szalejąca z miotłą, na którą wałek mógł okazać się za mało skuteczny. Dobra, żartuję. Podobno dziadek był dobrym mężem. Podobno. Nikt nie wie, jak umarł. Podniosłem pistolet do skroni i pociągnąłem spust. Spoko, był nienaładowany. Rozległ się suchy, metaliczny trzask. Opuściłem dłoń i wsadziłem broń z powrotem do pudełka, wprost na gruby zwitek sznura. Zatrzasnąłem pokrywkę i oparłem o nią czoło. "Kolejny dzień, kolejny i kolejny" myślałem półprzytomnie. Wszystko w otoczeniu rodziny, która ma cię gdzieś, która powinna wylądować w domu dla psychicznie chorych w kaftanach bezpieczeństwa. Szkoła, gdzie nauczyciele cię gnoją dlatego, że ubierasz się inaczej, że słuchasz innej muzyki, że z wiedzy, którą posiadam, potrafię wyrobić sobie własne przekonania i poglądy, a zdanie nauczycieli traktuję jako kłamstwo, co daję im odczuć. - You can't bring me down - zanuciłem sobie po cichu. Sucidal Tendencies, piękny zespół. A uczniowie w szkole? Dziewczyny, które na twój widok parskają rozbawionym śmiechem, kibicują twoim oprawcom, a potem idą z nimi na randki, by komentować rozchichotanym szeptem:"Ale dobrze mu dołożyłeś! Aż się zwinął w pół! Nigdy nie widziałam czegoś śmieszniejszego!". A oni, dwudziestu dobrze wyrośniętych byczków, rosnących w podziw zebranych, wyżywają się na swojej jedynej ofierze. Nie zrozumcie mnie źle. Gdybym na środku ulicy spotkał się z takim Jackiem, może i bym sobie poradził. Umiem się bić, przynajmniej trochę. Nie jestem słabym idiotą, tchórzliwym robakiem, kulącym się ze strachu przed silniejszym. Gdy jednak dziesięcioro młodych facetów rzucają się na ciebie, wszyscy są po ich stronie, nikt się za tobą nie wstawi, nikt nie powie nawet "zostawcie go", gdy nauczyciele przechodzą obok katowanego ucznia tak obojętnie, jakby to była nudna reklama papieru toaletowego, twoje życie staje się cierpieniem i męką. A jak pewnego dnia wyszedłeś na dwór, wieczorem, zmęczony i zrozpaczony... Pamiętam dobrze tę chwilę. Skatowany, obolały, zniżony do poziomu psa, podążałem chodnikiem, z słuchawkami na uszach i najbardziej obojętną miną, starając się, by włosy zasłoniły mi twarz. Wbijałem skostniałe ręce w rękawy wiatrówki, ale było mi tak zimno, jakbym szedł w zwykłym podkoszulku. Słońce zaszło, niebo zakryte było burymi chmurami, kropiącymi maleńkimi kropelkami. I wtedy ją zobaczyłem. Szła naprzeciwko mnie, na twarzy malował się jej bunt. Na wyciągniętej smyczy ciągnął ją wielki pies, wyglądający jak wilk. Czarne włosy przyklejone miała do czoła, tak samo jak i jakiś zbłąkany kosmyk do lekko zadartego nosa. Spojrzała na mnie zielonymi niczym morska woda oczyma i uśmiechnęła się. Lekko. Ale to wystarczyło. Chyba serio nikt do mnie nie wyszczerzył zębów z samej przyjemności tego robienia. A potem... Zatrzymałem się i gapiłem na nią szeroko otworzonymi oczyma, nie wiem, może i usta mi się rozdziawiły. A ona przeszła obok mnie lekko, ciągnięta przez psa. Prawie nie namyślając się, odwróciłem i poszedłem za nią, starając się, by mnie nie dostrzegła. Dotarła do jakiegoś domu, gdzie weszła na klatkę schodową i z hukiem zatrzasnęła drzwi. Stałem i gapiłem się w ciemne okna, a gdy jedno po paru minutach rozbłysnęło światłem, zrozumiałem, że nieznajoma mieszka na pierwszym pietrze. Przez następny tydzień wypatrywałem jej, ale za każdym razem, kiedy byłem przygotowany na spotkanie, rozmowę miałem ustawioną w głowie, każde słowo obmyślone, nigdy jej nie spotykałem. Drugi raz zobaczyłem ją w szkole - mniej więcej wtedy, gdy Jack i paru kolesi okładało mnie ręcznikami w szatni, zarazem grzebiąc w plecaku i wysypując jego zawartość na podłogę. Minęła mnie szybko, tak szybko, że od razu zrozumiałem, że ma mnie gdzieś. A może i się boi, że ją także pobiją, choć dziewczyny są na tyle solidarne, że jej klasa rzuciłaby się na pomoc, a fali wściekłych, kwiczących nienawistnie dziewczyn nie pokona paru gości. Trzeci raz był wtedy, gdy przed drzwiami szkoły niechcący się potknąłem i runąłem przed nią. Zatrzymała się zaskoczona, a ja, nie chcąc marnować okazji, już startowałem z jakimś tekstem, ale gdy tylko powiedziałem pierwsze słowo, odwróciła się na pięcie i prędko odeszła. A ostatnia moja zaczepka została przyjęta wręcz "nie mogę z tobą rozmawiać, spadaj". Postanowiłem dać sobie spokój, ale serce (tak, wiem, brzmi to kiczowato) bolało mnie coraz bardziej. Wszystkie te wydarzenia podeszły mi do gardła niesmaczną falą buntu. Skuliłem się na dnie wanny tak bardzo, że zaczął mnie boleć kark i podsumowałem jeszcze raz - nie mam domu, rodziny, szkoła jest dla mnie męką. Dziewczyna, na której mi zależy, ma mnie gdzieś. Jeszcze inne powody? Co może być gorsze od ciągłego gnojenia? Podniosłem się z dna wanny, zarazem roztrącając nogą podręczniki. Ściągnąłem z uszu słuchawki i stanąłem na zdrętwiałych nogach na wykafelkowanej podłodze. Podszedłem do lustra i wpiłem wzrok w swoją twarz, sylwetkę. Było to niezbyt dla mnie przyjemne, nie lubię swojej gęby. Po raz tysięczny pytałem się w myślach, dlaczego ja, wyrośnięty nastolatek, jestem przedmiotem wyżywania się innych uczniów i co w moim ryju sprawia, że wszyscy chcą mnie dręczyć? Po raz tysięczny też nie znalazłem na to odpowiedzi. Odwróciłem się z ulgą od lustra i w tym momencie usłyszałem pukanie do drzwi. - Tak? - zapytałem, kucając na podłodze i składając książki na jedną kupę, po czym ustawiając na pralce. Śliczne mam biureczko, nieprawdaż? Sięgnąłem pod wannę i wygrzebałem spod niej skrzynkę z pistoletem. Wrzuciłem do plecaka i dla niepoznaki zakryłem znienawidzonym podręcznikiem do chemii. - Connor, przyjechałam z pracy - powiedziała mama. Tak, to do niej należał głos. - Nie myślisz, że też chciałabym pójść do łazienki, a ty nie powinieneś tu tyle siedzieć, tylko bardziej obcować z rodziną? - w jej głosie wyraźnie malowało się święte oburzenie i irytacja. Zgrzytnąłem zębami ze złością. Jak zwykle to samo. Zarzuciłem plecak na ramię i zbliżyłem się do drzwi. - Kiedy wróciłem do domu, była tu tylko babcia - powiedziałem, hamując się, by nie powiedzieć czegoś wulgarnego. Miałbym przerąbane na tydzień. Przekręciłem klucz i zobaczyłem mamę stojącą na progu, z założonymi na piersi rękoma. Ubrana była w niezbyt czysty kitelek, a włosy, spalone farbami, teraz barwy buraczkowo-czarnej, w postaci paru zwichrowanych piórek, związane były w kitkę. Twarz, z podkrążonymi oczyma świadczącymi o nocnych zainteresowaniach mamy, gdy siedziała do piątej nad ranem nad zwłokami myszy i z niezdrową fascynacją badała jej śledzionę, jeżeli w ogóle takową posiada, pokryta była nieumiejętnie mocnym makijażem. - I to ma być twoje wytłumaczenie? - zapytała mnie kpiąco matka. - Pewnie siedzisz tu na głodno, lub z... ych! - parówkami i nie obchodzi cię, że za chwilę będzie obiad? - Kiedy wróciłem do domu, jeszcze go nie było - powiedziałem niemal tak samo jak poprzednie zdanie. Z mamą nie dało się dyskutować. Ona tak bardzo dbała o to, by mieć swoją pracownię, ojciec halę sportową, wspólną z mężem sypialnię, wygodną łazienkę i "przytulny" salon, gdzie pół ściany zajmował telewizor, a trzy książki stały wyeksponowane na półeczce, że nie zauważała, że babcia śpi w salonie na kanapie, a syn na ławeczce w kuchni, na paru kocach i poduszkach. Widać na pierwszy rzut oka, że mają mnie w dupie. - Idź w tej chwili do kuchni i czekaj grzecznie na obiad - poleciła. Obrzuciła nieprzychylnym wzrokiem moje długie włosy i czarny podkoszulek. - Mógłbyś się obciąć na krótko - sarknęła. - Widziałam twojego kolegę Jacka - powiedziała nagle z rozmarzonym uśmieszkiem, a mnie prawie wbiło w próg. Widziała mojego wroga i pewnie stwierdziła, że jest "kochanym chłopczykiem" i dlaczego się z nim nie "bawię". - Ma on krótkie, ładnie uczesane włosy - kontynuowała. Hm... Rzadkie, nażelowane kłaczki. - I chodzi w koszulach z kołnierzykiem, a nie w tych satanistycznych szmatach! - spojrzała na mnie z irytacją. Wzdrygnąłem się z obrzydzenia. Jeszcze doprowadzi do tego, że będę musiał chodzić w koszulach w paseczki i wyprasowanych spodniach. I wypastowanych butach. Zapadła cisza. Mama nadal stała z ręką na klamce, a ja z coraz bardziej ciążącym plecakiem na korytarzu. - Widzę, że nie lubisz Jacka Donaldsona - westchnęła matka i odgarnęła sianowaty kosmyk włosów z czoła. - A to taki dobry chłopak! Spotkałam go dziś. Szedł koło naszego domu i pytał się o ciebie. - Cholera - mruknąłem pod nosem. Nie była to dobra wieść. - Dziś Jack wsadził mi głowę do kibla... znaczy sedesu - poprawiłem się prędko i zobaczyłem na twarzy mamy wyraz zaskoczenia. Cofnąłem się, wykręciłem i uciekłem do kuchni. Miałem tego wszystkiego dosyć. * Siedziałem nad pełnym talerzem i grzebałem w nim widelcem. Czułem na sobie potępiające spojrzenia matki, babki i ojca, który jak zwykle wcinał soję i kiełki. Niedosmażona jajecznica nawet mi nie smakowała, gdyż porcje mamy i babki też jakoś powoli znikały z talerzy. Miałem ochotę się odgrodzić od wszystkich. Żeby mnie nie widzieli, nie słyszeli, nie wiedzieli, co robię, o czym myślę. Może i nie znali moich myśli, ale domyślali się ich na tyle, że szepty matki na mój temat, oraz wymieniane z babcią uwagi były w jakiejś mierze słuszne. "Nigdy nie widziałam tak ponurego dziecka.." usłyszałem głos mamy. Nawet się nie hamowała obgadywać mnie w mojej obecności. Mogłaby mieć choć tyle taktu, choć wszystkim mówiła, jak mają się zachowywać, by nikt ich nie wziął za chamów. Widać, że wielka Światowa Szkoła Dobrych Manier nie oduczyła mojej rodziny plotkarstwa. Nagarnąłem włosy tak głęboko na czoło, że gdybym próbował wziąć widelec z żółtą breją do ust, chybabym się tym wszystkim wysmarował, niźli zjadł. Plecak z ciężką zawartością w środku ciążył mi na kolanach. Wiedziałem, co chcę zrobić i to postanowienie napełniało mnie czarną depresją. Wiedziałem, że za chwilę nie będę żył, więc co mi przeszkodzi w powiedzeniu rodzicom paru słów prawdy, która im się zawsze przyda. - I ta jego wiecznie naburmuszona mina.... - doleciała mnie uwaga mamy. Ojciec się niespodziewanie dołączył. - Oraz satanistyczna muzyka! - dodał skwapliwie. Podniosłem głowę i po raz pierwszy w życiu poczułem tak straszny gniew, że miałem ochotę tłuc talerze i się drzeć. Odgarnąłem włosy i obrzuciłem wszystkich roziskrzonym złością wzrokiem. Zmarszczyłem brwi i bluzgnąłem głośno. - Zamknąć się i przestańcie o mnie ględzić jak stare baby! Posłusznie się zamknęli, a ich oczy były jak okrągłe spodki. Babcia zaczęła szlochać w róg serwetki, widać moją uwagę wzięła za bardzo osobiście. Ojcu wypadła z ust roślina przypominająca trawę (pewnie szpinak), za to matka zerwała się całym swoim chudym ciałem i zakrzyknęła z oburzeniem, które w jej wykonaniu zawsze było święte: - Jack nigdy by tak nie odezwał się do swojej matki! - Mam w dupie Jacka! - krzyknąłem i walnąłem pięścią w stół, aż przewróciłem szklankę z sokiem jagodowym. - Może go sobie zaadoptuj, co?! Na pewno będzie ślicznym syneczkiem, a nie takim idiotą, którego się wstydzisz przed obcymi! Dajcie mi spokój do cholery jasnej, już mnie i tak nigdy nie zobaczycie! - ostatnie słowa wyrwały mi się wbrew sile woli. Bojąc się, że zacznę przeklinać, wyszedłem zza stołu i z kuchni, po drodze zrywając ręcznik papierowy i wycierając sobie sok ze spodni. Zgniotłem go w kulkę i rzuciłem na podłogę. Ścigany krzykami złości, oburzenia, irytacji i tak dalej, chwyciłem wiatrówkę z wieszaka i wyszedłem z domu, przewieszając przez ramię plecaka. Do oczu cisnęły mi się łzy gniewu i rozpaczy. Zgrzytałem zębami. * Z nieba kropiły kropelki deszczu. Nie wiem dlaczego, ale w moim mieście zawsze jest obleśna pogoda. Chyba tylko latem zdarzały się cieplejsze dni, a nie takie mokre, zimne i obślizgłe dzionki, jak dziś, jutro i wczoraj. Takie jak były dwa miesiące temu i jakie będą jeszcze długo. Wbiłem ręce w kieszenie jeansów, a plecak ciągnął mnie do tyłu, gdyż jego zawartość ważyła całkiem sporo, choć na pewno nie tyle, ile mi się wydawało po paru minutach marszu chodnikami - kilka ton. Cieszyłem się, że nie mieszkam w centrum, choć moi rodzice rozważali przeprowadzkę (bo tylko w mieście mogą być sobą - jak tłumaczyła mi mama. Co dziwne, do przeprowadzki nigdy nie doszło. Widać, sobą można być i na "wsi"). W miarę blisko był las, a w nim rzeka, w jednym miejscu posiadająca coś jak cztero-pięciometrowa przepaść. A raczej strome zerwanie zbocza. Gdyby ktoś zaczął się zsuwać po nim, oczywiście przeleciał by po zboczu i chlupnął do lodowatej wody rzeki. Nie zaprzeczę, że moim zamiarem było częściowe tego zrobienie. Stare kostki chodnika zapadły się w jednym miejscu przy ulicy poniżej jej poziomu i stała na nich woda, przez co brodziłem po kostki, obryzgując siebie i ludzi przy okazji, patrzących się na mnie niezbyt przychylnie. Też nie byłbym szczęśliwy, gdyby jakiś gówniarz chlapał na mnie bez powodu (a z powodem to już byłbym?.. Ech, bez sensu), ale teraz miałem gdzieś zdanie innych. Spuściłem nisko głowę. Jak najniżej. Było mi strasznie zimno, wręcz wstrząsały mną dreszcze. Miałem wrażenie, jakbym był półprzytomny. Patrzyłem na rozedrgane wiązki świateł reflektorów samochodów, odbijające się od mokrego asfaltu i marzyłem o tym, by jakaś ciężarówka wpadła w poślizg i zabiła mnie na miejscu. Resztką siły woli powstrzymywałem się od wskoczenia na ulicę i machania rękoma towarzyszącemu krzykowi "Bądźcie tak dobrzy i rozjedźcie mnie!". Zatrzymałem się na przejściu dla pieszych. Zrobiło się tak ciemno, że latarnie i światło wypadające z okien domów były jedynymi źródłami jasności. Nie mogło być trochę więcej niż po dziewiętnastej, a było tak mrocznie, że równie dobrze mogłaby być północ. Księżyc siedział za chmurami, trzęsąc się ze strachu, by go ludzie nie zobaczyli, a gwiazdy pewnie zaspały lub odechciało im się oświetlania naszego obleśnego świata i jakiegoś idioty, który postanowił się zabić. Oparłem się całym ciężarem o latarnię i spojrzałem w niebo z jakąś dziwną rozpaczą. Błagałem Boga, by wszystko mi się udało. Czułem nienawiść - do świata, że zmusza mnie do takich rzeczy, do siebie, że zamierzam skończyć z sobą, i w ogóle do wszystkich - każdego człowieka, który mnie mijał, każdego gołębia, który siedział na parapecie. Glinianych krasnoludków w ogródkach, szczurach grzebiących w śmietnikach i... tak, tego nażelowanego chłystka, żrącego pizzę zupełnie naprzeciwko mnie, ciepłym wnętrzu knajpy. Dopiero po chwili zorientowałem się, że widzę Jacka. Nienawiść wzmogła się tak bardzo, że prawie mnie oślepiła. Czarne płatki zawirowały mi przed oczyma, gwałtownie pobladłem. Machinalnie przygryzłem wargi do krwi i nie myśląc, nie zastanawiając się, cofnąłem się kilka kroków do tyłu, by zakrył mnie cień czyjegoś żywopłotu. Nic nie mogłem na to poradzić - bałem się Jacka tak piekielnie, że lęk, by nie wyszedł on z knajpy i nie rzucił się na mnie, prawie odebrała mi zmysły. Świadomość, że zarazem się boję i wkurzam, była obezwładniająca. Najchętniej wyciągnąłbym pistolet i zaczął strzelać do wszystkich, którzy mnie otaczali, by roztrzaskać szyby wystaw, zniszczyć to, co było tworem zmutowanych, pokracznych istot zwanych ludźmi. Czy zaczynam wariować? zastanowiłem się i trochę mnie to otrzeźwiło. Nie byłem aż tak stuknięty, by zacząć wszystkich mordować. Może tylko Jacka. Światło z czerwonego zmieniło się na zielone. Z paroma ludźmi, którzy od dłuższego czasu przyglądali mi się ze zdziwieniem i ciekawością, ruszyłem przez pasy. Z każdym krokiem zbliżałem się do Jacka. Zaczął wychodzić ode mnie strach, została nienawiść. Miałem ochotę wziąć go i pobić tak bardzo, by się już nie podniósł. Jego pulchna, złośliwa twarz, z kiełkującym zarostem i wyłupiastymi oczami była tak odrażająca, jak i moje uczucia co do niej. Z przyjemnością wyobraziłem sobie rozkwaszony nos Jacka, ale wiedziałem, że jakikolwiek ostrzejszy ruch z mojej strony... I to ja miałbym rozkwaszony nos, nie mówiąc już o półrocznej zemście Jacka i oczywiście jego kolegów w szkole, gdzie chyba przestałbym być sobą, a stał się zaszczutym zwierzęciem. Stanąłem ponownie na chodniku. Plecak zsuwał mi się z jednego ramienia, włosy obklejały mokrymi kosmykami cały łeb. Zimne krople spływały mi po karku. Stałem jednak stanowczo i gapiłem się przez szybę na Jacka... Dopóki mnie zauważył. Na początku otworzył usta. Potem zobaczył wyraz mojej twarzy (był morderczy, zapewniam, choć nie wiem, czy mi uwierzycie) i zrobiło mu się niewyraźnie. A następnie uśmiechnął się kpiąco i wstał. A ja w jednej chwili zdałem sobie sprawę z paru rzeczy - że przecież mam iść się zabić, a bójka z Jackiem może tylko temu przeszkodzić. Po drugie - w knajpie siedziała Ta Nieznajoma. Grzecznie w kąciku, piła herbatę i coś czytała. Jakąś książkę. Serce mi zaszalało w opętańczych uderzeniach. I wtedy pomyślałem - jeśli zakończę sromotnie bójkę, co ona o mnie pomyśli? To sprawiło, że odwróciłem się na pięcie i odszedłem jak najszybciej, mając nieprzyjemne uczucie, że dopuszczam się do tchórzostwa. * Buty grzęzły mi w błocie do połowy łydek. Na szczęście miałem glany. Drzewa rysowały się mokrymi plamami po moich obydwu stronach, a wytarta pomiędzy trawami ścieżka prowadziła mnie tam, gdzie postanowiłem zakończyć swoje gówniane życie. Niebo było jeszcze czarniejsze, ale chmury jakby się rozeszły i księżyc postanowił łaskawie mrugnąć oczkiem. Mój cień malował się przede mną niczym drugi człowiek. Towarzyszył mi na każdym kroku, a niejasne szelesty w krzakach były częściowym dopełnieniem mrocznej scenerii. Ziemia robiła się coraz bardziej rozmiękła. Było tak grząsko, że wysiłek sprawiał każdy krok. Deszcz postanowił niespodziewanie się przymknąć i zniknął, za to pojawił się lodowaty wiatr, przeszywający do głębi, także pożałowałem tego, że posiadam ciało ze zdolnościami dającymi rozeznać temperaturę. Słyszałem cichy szum i wiedziałem, że zbliżam się do rzeki. Ściągnąłem plecak i trzymałem go w sztywnych ze strachu rękach. Zacząłem się pocić - nie wiedziałem dlaczego, ponieważ Samobójstwo Idealne miałem zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach i od dawna byłem jak najbardziej zdecydowany na ten ryzykowny krok. Pojawił się czerwono-zielony znak namalowany na drzewie przez jakiś kopniętych harcerzy. Kto widział taki zestaw kolorystyczny? Szum podgłośnił się, jakby wodnik zamieszkujące głębiny rzeki pociągnął z suwak z głośnością na full. Niespodziewanie ścieżka skończyła się, tak samo jak i trawa i stałem na wysokiej, poszarpanej skarpie. Zapadłem się prawie po kolanach i nawet glany mnie nie uratowały. Przeraziłem się, że zbocze się pode mną zapadnie i zniknę pod zwałami ziemi, na wieki uduszony, toteż ze zdławionym wrzaskiem wyrwałem nogi z czarnej w ciemnościach mazi i rzuciłem do tyłu. Stałem na drżących nogach, cały się trzęsłem. Podbródek dygotał mi jak małej dziewczynce. Rzeka znajdowała się jakieś cztery metry poniżej mnie, ale mnie się zdawało to otchłanią bez dna. Poczułem mdłości. I obrzydzenie. Ja mam tak wskoczyć? Do atramentowej głębi, zdającej się wyciągać po nie lepkie macki? Aż się wzdrygnąłem. Kucnąłem na ziemi i położyłem przed sobą pudełko z rewolwerem i sznurem. Gałęzią wisielca zdawał się być idealnie położony na samym brzegu przepaści konar buka. Wyciągnąłem pistolet i nagle poczułem się jakoś tak nieswojo - zawsze można myśleć o samobójstwie w domu, ale.. gdy ma się to zrobić, człowiek zaczyna odczuwać niejasne wątpliwości. Przypominają mu się nagle wszystkie historie związane z samobójcami i ich zabójstwami. A gdy nadeszła do tego zasłyszana gdzieś wiadomość, że po powieszeniu człowiekowi puszczają wszystkie mięśnie łącznie ze zwieraczem, zemdliło mnie leciutko i zawahałem się. Na chwilkę. Potem nagle uświadomiłem sobie, że powiedziałem rodzicom, że nigdy mnie już nie zobaczą. - Cholera - mruknąłem pod nosem. Zniknąć można także nie zbijając się. "A szkoła? Nauczyciele? Rodzina?" szeptał we mnie jakiś głosik. "Dla nich powinieneś się zabić". Zagryzłem zęby i podszedłem do buku. Nie miałem wyjścia. Kolana mi omdlewały, czoło oblewało się potem, ale nie rezygnowałem. Wszystkie wrażenia nagle się spotęgowały. Do głowy mi uderzało coraz więcej wspomnień... Podobno człowiek przed śmiercią przypomina sobie całe swoje życie. Zapach lasu stał się tak intensywny, że aż za bardzo. Podrapania na rękach od gałęzi piekły ogniem. Związałem jednak pętlę i zarzuciłem sobie na szyję. Przełknąłem ślinę. Nabiłem na stojąco pistolet (dziadek pokazywał mi, jak to się robi. Pewnie nigdy mu do głowy nie przyszło, do jakich sprawek będę używał tę umiejętność) i przystawiłem sobie do skroni. Poczułem chłód lufy i stwierdziłem, że wolałbym postraszyć Jacka bronią, a nie siebie. Podszedłem do granicy skarpy, także czubki butów były na samej granicy. Po raz kolejny przyszło mi do głowy, że jeszcze mam chwilę, by się cofnąć, by zrezygnować. Ręce mi się tak trzęsły, że z trudem trzymałem palec na spuście. Cały byłem mokry. "Boże wybacz mi" pomyślałem, z oczu popłynęło mi kilka łez. I nacisnąłem spust, zarazem skacząc. * Zaświszczało mi w uszach, potem zapadłem się w lodowatą otchłań. Straciłem zmysły, jedynym decydującym uczuciem był straszliwy ból na skroni. Myśli rozsypały mi się niczym przedziurawiony worek z kamieniami. Nie wiedziałem, ile to wszystko trwało. Może dziesięć minut, może sto lat. * * * Wtenczas widziałem tylko swoje wnętrze i wyrzucałem sobie - co ja chciałem zrobić? Chciałem zniszczyć sobie życie? Co z tego, że było do niczego - ale BYŁO. Nie mogę marnować czegoś, co zostało mi szczodrobliwie dane. Byłem idiotą, że chciałem się zabić. Po co? Wiem, szkoła, rodzina, itd., ale... Nie dało się wykluczyć z tego faktu, że jeszcze kilka lat dręczenia i mogę się uwolnić. Wyjechać z miasta, zorganizować sobie normalne życie, poznać wielu ludzi i nie dręczyć się przeszłością. A ja chciałem zerwać zasłonę, która oddzielała mnie od śmierci, tchórząc... Tak, tchórząc. Byłem tchórzem. Moje powody do samobójstwa były bez sensowne. Z pewnością jest o wielu więcej ludzi, żyjących w większym ugnojeniu niż ja... A jednak pełnych nadziei na odmienienie losu. Albo i bez nadziei, ale też i bez takich chorych pomysłów, jakie ja miałem. Po jakimś czasie, którego nie potrafiłem zmierzyć, zorientowałem się, że nie umarłem. Że będę żył. Ból w skroni świadczył, że czuję i umiem racjonalnie stwierdzić, co się ze mną stało. Miałem wrażenie, że płynę - ale nie odczuwałem ani chłodu, jaki powinien być w rzece wczesną wiosną, ani też nie miałem potrzeby oddychania. Szczerze mówiąc, ja nawet nie wiedziałem, czy oddycham. Czułem się tak, jakbym siedział w czarnej trumnie, w dodatku z zamkniętymi oczyma, bombardowany wspomnieniami, wyrzutami, oskarżeniami na samego siebie, ulgą, że nie stanąłem przed Sądem i chęcią poprawy. Chyba takie wyrzuty sumienia miałem jedynie podczas swojej pierwszej spowiedzi. Ostatecznie stwierdziłem z niemiłym lękiem, że cóż z tego, że się nie zastrzeliłem (fakt, że nie powiesiłem, też był dla mnie zagadkowy), skoro mogę się utopić. Jednocześnie tak jakby uderzyłem w coś twardego, aż jęknąłem. Cały mój wewnętrzny świat zawirował, jakby domagał się świeżego oddechu, obudzenia. Poczułem coś miękkiego pod głową i nagle... Rozkaszlałem się strasznie, wypluwając wodę z gardła i otwierając oczy gwałtownie, niczym ryba wyciągnięta na powierzchnię. - Wszystko ok? - usłyszałem czyjś krzyk. Opadłem dramatycznie na plecy (atak kaszlu poderwał mnie do pozycji siedzącej) i zorientowałem się, że moja głowa spoczywa na kolanach tej... tej Dziewczyny. Osłupiałem. Wytrzeszczyłem oczy. Zaczęło mi szumieć w głowie i nie wiem, ale chyba się zaczerwieniłem. Widziałem, że coś do mnie mówi, ale jej twarz, nisko nade mną pochylona, jej zielone oczy, nakrapiane brązowymi plamkami, mały nosek i duże usta oraz kilka piegów na policzkach tak mnie oszołomiło, że gdy tylko odetkały mi się uszy, szepnąłem: - Co..co tu robisz? - z niedowierzaniem usłyszałem dźwięk swojego głosu. Był ochrypły i jakiś strasznie... osłabły. Odchrząknąłem lekko. - Skąd... skąd wiedziałaś.. że tu... będę? - Zobaczyłam cię w knajpie - powiedziała. Trzymała mi głowę na swoich kolanach i patrzyła się z taką troską i niepokojem, jakby się bała, że zaraz umrę. Cóż mam powiedzieć, było mi w miarę przyjemnie (oprócz tego, że byłem mokry, siny z zimna i zakrwawiony). Umilkła na chwilę. Zaczęła, jakby z wahaniem: - I nie wiem dlaczego, ale wyglądałeś tak... Że zrozumiałam, że muszę za tobą pójść. Co tu robiłeś, chciałeś się zabić?! - wybuchnęła nagle głośno. - Już nie - mruknąłem i nagle coś sobie uświadomiłem. - Cały czas za mną szłaś... Nie bałaś się? - W ogóle się nie zastanawiałam, co robię - odparła. Spróbowałem się podnieść, głowa mi huczała. Siedziałem tuż na brzegu rzeki, która cicho mrucząc, płynęła obok nas. Miękki piasek przykleił się mi do spodni i byłem cały w nim utytłany, ale miałem to gdzieś. Latarka dziewczyny leżała na ziemi i świeciła na nas. Nadal była noc, księżyc wielki jak balon. Z miłą chęcią przekułbym go igłą, gdyby nie to, że zalała mnie fala szczęścia. Ona... się w ogóle nie zastanawiała! Zaniepokoiła się i poszła za mną. Nawet moja mama by się tak nie zachowała. I ona, dziewczyna, nieznajoma, osoba, w której jestem, cholera jasna, zakochany, wkurza się na mnie, że chciałem się zabić! Ach, nigdy bym czegoś takiego nie przypuszczał, nawet w najpiękniejszych snach. Zobaczyłem sznurek na swojej szyi. Oprócz pętli, kawałek, który wisiał luzem, miał na oko z dwadzieścia centymetrów i wyglądał, jakby ktoś przypalił mu jego końcówkę. - Czy ja - zacząłem z niedowierzaniem. - Strzelając sobie w łeb, popsułem szubienicę? - Najwyraźniej - roześmiała się Nieznajoma. - Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybyś... - urwała i w jej oczach pojawiło się coś jakby zmieszanie. - Umarł? - dokończyłem. Skinęła głową. I wtedy postanowiłem zadać jej pytanie, na które przygotowywałem się już od dawna: - Jak masz na imię? Dawno chciałem cię zapytać. - Cheyenne, ale mów mi Chey - uśmiechnęła się lekko. - Jak zapomnisz, spojrzyj sobie na mapę USA. - Nie zapomnę - roześmiałem się. - Connor - podałem jej dłoń. Uścisnęła ją. Miała szczupłe, cienkie palce, ale wyczułem w nich siłę. - Też chciałam się dowiedzieć, jak się nazywasz - wyznała nagle. Cały drgnąłem. - Widziałem cię kilka razy - powiedziałem. - Raz, kiedy szłam na spacerze z psem.... - To było po raz pierwszy. Trzeci raz to się przed tobą wywaliłem na schodkach... Dlaczego wtedy nie zaczęłaś ze mną rozmawiać? Zaczepiłem cię... Spuściła głowę. - Bo akurat myślałam, że się poryczę - powiedziała szybko, cichym głosem. - Nie pytaj dlaczego, to związane jest z moją rodziną. W innym wypadku oczywiście bym się zatrzymała, a wtedy to nawet nie usłyszałam, że coś mówisz. Przepraszam - podniosła na mnie wzrok. Wybaczyłbym jej, nawet gdyby mnie wtedy kopnęła. - Pominąłeś drugi raz - zauważyła, jakby chciała zmienić temat. Widać wyczytała za dużo z moich oczu. Zagryzłem wargi. - No, wtedy, w szatni - mruknąłem. - Bili mnie. - Chciałam ci pomóc - zapewniła mnie żarliwie, chwytając za dłoń. Zorientowałem się, że nadal wszyscy klęczymy na piachu i prowadzimy rozmowę, jakby świat nie istniał. - Ale - urwała i nagle dodała z jakąś taką zaciętością, której nigdy u niej nie widziałem: - Ten... cholerny Jack Donaldson - wymówiła to imię tak, jakby widziała w wyobraźni jakiegoś ohydnego gada. - Bałam się, że mnie pobije. Powiedział, że jeśli w cokolwiek się wtrącę, to mnie tak z kolegami zrobi, że mnie moja własna matka nie pozna. - Zabiję go. - Nie, no przestań. I tak powinnam ci pomóc, ale byłam dopiero po raz pierwszy w waszej szkole i jakoś tak.... nie pomyślałam. Powinnam zawołać nauczycielkę. Wtedy stwierdziłam, że i tak nie mam jak ci pomóc, więc... Przepraszam. Potem długo o tym myślałam. Nie chciałam, byś myślał, że jestem jakąś głupią, tchórzliwą kretynką - powiedziała, nabierając gwałtownie powietrza, jakby mówiła na jednym wdechu. - Nie myślę - zapewniłem ją gorąco. Nie wypuszczałem jej dłoni ze swojej. - A możesz mi powiedzieć... - zacząłem i urwałem. Poczułem, jak rumieniec bucha mi na twarz. - Dlaczego nie chciałaś ze mną rozmawiać, kiedy zaczepiłem cię ostatnim razem? - Bo zobaczyłam swojego ojca - powiedziała prawie szeptem. - Nie będę ci wszystkiego tłumaczyć... Może kiedyś. Powiem ci tylko, że przepraszam. - Nie masz za co - rzekłem. - Nie zabijaj się już więcej, słyszysz? - powiedziała ostro. I mówiła to szczerze. - Nawet nie spróbuję. Dasz mi swój telefon? Spróbowała się uśmiechnąć i skinęła głową. Mi szczęście i radość uderzyła do głowy. Wprost nie myśląc, co robię, oszalały i po raz pierwszy czujący się tak, jak w tej chwili, objąłem ją obydwoma rękoma. Ona drgnęła zaskoczona, ale nie odsunęła się. Spojrzałem nad jej głową na niebo i księżyc, oraz czarne czubki drzew, szarpane wiatrem. Powinienem umierać z zimna, ale było mi ciepło. Chciałem się modlić, płakać, krzyczeć, śmiać. Kompletny mętlik. - Dziękuję ci za wszystko - szepnąłem. Chey podniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy. Znacie tę chwilę, gdy wiecie, o czym myśli druga osoba, gdy odwzajemnia twoje uczucia i tak jakby obiecuje... Że będzie zawsze z tobą, zawsze po twojej stronie? Ja wtedy je poznałem. Nie pohamowałem się i pocałowałem ją. Poczułem coś jakby iskrę w środku głowy i myśl "Boże, co ja robię?!". Chey zaskoczona moim uczynkiem, zerwała się na równe nogi przerwała melodramatyczną chwilę. - Idź już do domu - powiedziała zdławionym głosem. Cała się trzęsła. Podniosłem się również i czułem się jak jakiś bohater. - Za chwilę - powiedziałem. Nie kręciło mi się w głowie i czułem się tak silny... Jak zawsze tego potrzebowałem. - Najpierw pobiję Jacka. - Pobijesz, nie zabijesz? - upewniła się. - Tak. - To dobrze. Nie chcę, by pierwszy pocałunek, jaki dostałam, był od mordercy. Nie będzie się musiała martwić. Ale co postanowiłem, to zrobię. Zemszczę się na tym bydlęciu w ludzkiej skórze. Mam gdzieś szkołę, nauczycieli, rodzinę, Jacka. Mam kogoś, kto mi pomoże. Odnalazłem swoje miejsce na świecie." Yyyyy..... I co uważacie? Bo ja dochodzę do wniosku, że to straszny kicz :/ Drugą część wrzucę za kilka dni, muszę ją przeredagować, choć mam już ją napisaną. Sorry za "brzydkie słowa" w tekście. Musiałam się wczuć :P Mam nadzieję, że się spodoba, choć wątpię. Czekam na komentarze ;)
-
1 pointProjekt zainspirowany genialnym coverem Deana Kopri, który nagrał swoją wersję "Heart Asks Pleasure First" Nymana. Rozmawialiśmy z Deanem o tym utworze, opowiadał mi dlaczego akurat wybrał ten utwór, co dla niego oznacza i co czuje grając go. To było ciekawe doświadczenie... Mając na uwadze powyższe, zamknąłem oczy słuchając utworu i zobaczyłem to (Paula, wybacz tę składnię): A oto i sam cover: [video=youtube]https://www.youtube.com/watch?v=sS3DDNiswKg
-
1 point
-
1 pointNiektórzy z Was już pewnie widzieli na Facebooku. "Kingdom of Heaven" - ilustracja do utworu Epiki o tym samym tytule:
-
Member Statistics