Jump to content
Lawenda

Lawenda ;)

Recommended Posts

Obecnie narysowałam zespół Sepultura, którym zaczynam się ostatnio fascynować. U mnie się tak dzieje - interesuję się zespołem, natychmiast muszę narysować ich członków. Wewnętrzny przymus  :D

Mam nadzieję, że komuś się spodoba, choć trochę mi się porozmazywał  :dodgy:

SEPULTURA.thumb.JPG.9c8e51a0a777ccef2796bec3f5f97fc7.JPG

  • Like 7

Share this post


Link to post
Share on other sites

Każda motywacja do rysowania jest dobra. ;)

Widzę, że narysowałaś zespół w bardziej komiksowym stylu. Jeśli chcesz by praca wyglądała bardziej zróżnicowanie i ciekawie to możesz użyć kilku rodzajów ołówków. Miękki najlepiej stosować w najciemniejszych miejscach a twarde do subtelnych cieni. W tej chwili ciężko "odczytać" z jakiego materiału ich ubrania, czy to są spodnie i kurtki czy jeszcze coś innego? :)

  • Like 3

Share this post


Link to post
Share on other sites

W sumie, kreskę masz dobrą, Lawendo, troszkę nieobrobioną i oczywiście dużo do przećwiczenia, ale moje prace kilka lat temu wyglądały podobnie... baaa, czasem nadal wyglądają! Ćwicz dużo, i zawsze rysuj to, co czujesz (ja osobiście nie cierpię rysować dla kogoś, na czyjąś prośbę... chyba, że czuję dany temat, ale jeżeli nie, to wychodzą paskudne prace)... z tej mąki będzie chlebek! :D

  • Like 1

Share this post


Link to post
Share on other sites

 

Każda motywacja do rysowania jest dobra. ;)

Widzę, że narysowałaś zespół w bardziej komiksowym stylu. Jeśli chcesz by praca wyglądała bardziej zróżnicowanie i ciekawie to możesz użyć kilku rodzajów ołówków. Miękki najlepiej stosować w najciemniejszych miejscach a twarde do subtelnych cieni. W tej chwili ciężko "odczytać" z jakiego materiału ich ubrania, czy to są spodnie i kurtki czy jeszcze coś innego? :)

 

Dziękuję, Adrian ;) Szczerze mówiąc, rysowanie w moim wypadku jest tak rzadkie, że nie przywiązuję uwagi do rodzajów ołówków, pewnie dlatego, że moje arty machane są za wpływem mniej więcej natchnienia, gdzie byle kredka mi wystarcza :D  Ale chyba teraz kupię sobie zestaw ołówków i będę iść wedle Twoich rad ^^. I tak, to są spodnie i kurtki, dobrze widzisz ^^ 

 

W sumie, kreskę masz dobrą, Lawendo, troszkę nieobrobioną i oczywiście dużo do przećwiczenia, ale moje prace kilka lat temu wyglądały podobnie... baaa, czasem nadal wyglądają! Ćwicz dużo, i zawsze rysuj to, co czujesz (ja osobiście nie cierpię rysować dla kogoś, na czyjąś prośbę... chyba, że czuję dany temat, ale jeżeli nie, to wychodzą paskudne prace)... z tej mąki będzie chlebek! :D

 

Dziękuję, Tai  :happy: Będę ćwiczyć i dużo rysować, i mam nadzieję, że uda mi się osiągnąć jakiś sukces. 

 

Dziękuję za pozytywne komentarze ♥

  • Like 1

Share this post


Link to post
Share on other sites

Niedawno machnęłam ołówkiem pewnego szczura, który oprócz tego, że jest pluszakiem, to jakoś dziwnie mi wyszedł :undecided: . Jest to rysunek na szybko, niezbyt profesjonalny, ale mam nadzieję, że się komuś spodoba  ;)

Szczur.thumb.jpg.5f54ecef5b1ffa9dafa25170ea88ffa0.jpg

  • Like 4

Share this post


Link to post
Share on other sites

Napisałam ostatnio opowiadanie. Jest dosyć krótkie, napisane zupełnie innym stylem, niż to, co tu na początku wrzucałam ( jak teraz stwierdzić, moje bzdety o Mustaine'u były głupie jak nieszczęście) i żeby się trochę zrehabilitować w waszych oczach, wrzucam to oto. Dedykuję to LucidDreamer'ce, jako że tak często wrzuca swoje teksty, opowiadania itd., że stwierdziłam, jakoby mogłabym jej też coś swojego pokazać. Mam nadzieję, że się spodoba, choć nie mam o tym jakoś zbyt wysokiego mniemania:

   

"Szedłem wolno, noga za nogą, ale się nie zatrzymywałem. Wysokie topole szumiały delikatnie, podzwaniając dwukolorowymi listeczkami niczym srebrnymi dzwonkami. Ich mocarne, grube pnie otoczone były ciasno przez rosnące leszczyny i młode dęby, obrośnięte soczystą zielenią. Niebo było pokryte zwałami ciemnych chmur, przypominających grube warstwy szarego śniegu. Słońce nie wychodziło zza obłoków, zbliżał się wieczór. Nie padał deszcz, ale w powietrzu wyczuwało się lekką mżawkę. Dziwnie mokry wiatr, przenikał przez kurtkę i nie powiedziałbym, żeby robiło mi się od niego cieplej. Udeptana trawa na ścieżce moczyła buty, przez co nic mnie nie ciągnęło do wchodzenia głębiej w jakieś chaszcze.

   Kolejny podmuch wiatru. Liście topól uderzyły o siebie, drzewo rozedrgało się w zieleni i srebrze. Spojrzałem do góry, wprost na ciemne, pofałdowane niebo i wciągnąłem zimne, wilgotne powietrze. Przeszedł mnie dreszcz i choć obiecywałem sobie przejść się jedynie na krótki spacer, zanurzyłem się głębiej w drzewa. Tuż obok ścieżki stał jakiś rozwalający się płot, obrośnięty mchem i pokrzywami. 

   Nagle zobaczyłem starą stajnię. No tak, był to rozwalający się zabytek. Dach przypominał wzburzone fale, z odpadającymi i spadającymi przez dziury do wnętrza stajni starymi, glinianymi dachówkami. Ściany zbudowane były z łączących je wysokich, ceglanych słupów i pomiędzy nimi znajdującymi się pokruszonymi deskami. Małe okienka miały powybijane szyby, jeżące się ostrymi końcówkami. Zawsze ten widok przejmował mnie grozą i jakąś niezrozumiałą wściekłością. Próbowałem sobie wyobrazić, jak ta stajnia mogła wyglądać sto lat temu, albo teraz, odnowiona, gdyby komuś z wyższych organów miasta zachciało się coś z tym zrobić, ale przychodziło mi to z trudem.

   Wepchnąłem dłonie w kieszenie i tak jak zwykle, stanąłem w głębokim zamyśleniu przed dużym napisem kredą, na ścianie budynku "Teren Prywatny". Po raz pierwszy stwierdziłem, że jestem ciekawy, jak wygląda stajnia od wewnątrz. 

   Zanim się obejrzałem, już parłem przed siebie, czując, jak mokną mi skarpetki i drętwieją pace u stóp. Byłem pewien, że właśnie w tej chwili adidasy przestały być dobre do dalszego użytkowania, ale machnąłem na to ręką. Pokrzywy mokrymi łodygami chłostały mnie po łydkach, a trawa i pnącza oplątywały się dookoła stóp, jakby chciały mnie powstrzymać do dotarcia do stajni. Nie odpuszczałem, co równało się tym, że w końcu stanąłem przed budynkiem, zadzierając głowę do góry i patrząc z niewyraźną miną na dachówki wysuwające się ze swoich ustalonych miejsc i grożące stuknięciem kogoś w łeb w najmniej odpowiednim momencie. 

   Zawahałem się na moment. Wyciągnąłem dłoń i dotknąłem mokrych, obślizgłych desek. Spróbowałem zerknąć do środka przez wyrwę w murze, ale zobaczyłem jedynie ciemność. W nosie wiercił zapach zgniłej słomy.

   Słyszałem jakieś przytłumione skrzeczenia ptaków w zaroślach, w oddali rozbrzmiewało szczekanie psów. Z tymi dźwiękami byłem na tyle obyty i do nich przyzwyczajony, że gdy ich zabrakło, cały zdrętwiałem, zaskoczony tą niespodziewaną ciszą. Odwróciłem się gwałtownie. I prawie krzyknąłem.

   Z dziupli jakiegoś drzewa wysuwała się jakaś postać. Nie wiedziałem, czy to kobieta, czy mężczyzna, choć bardziej obstawałem na to pierwsze. Wytężyłem wzrok. Owa postać wysunęła się z dziupli mniej więcej do połowy i wyciągnęła w moim kierunku długą rękę, o wąskich palcach. Twarz miała śmiertelnie bladą, a włosy opadały w kosmykach na czoło. Przybrana była w ni to suknię, ni koszulę nocną. Powiał gwałtownie wiatr, cisza wręcz dzwoniła w uszach. Drzewa ponownie się poruszyły, ich gałęzie wygięły w podmuchach wichru, ale nie wydały najmniejszego szelestu. A ubranie nieznajomej nie zmieniło się pod powiewami, nawet nie drgnęło.

   Nagle postać podniosła głowę i wbiła we mnie mroczne spojrzenie. Miałem wrażenie, jakbym zajrzał do wnętrza studni. I jakby ktoś mnie w nią popchnął. Wydało mi się, że wpadam w otchłań bez dna. Serce ścisnął mi lęk i wtedy zrozumiałem, że nie stoję naprzeciwko człowieka. Stoję na przeciwko ducha.

   Nie wiem, dlaczego tak zareagowałem, ale wrzasnąłem, odwróciłem się pobiegłem przed siebie, oszalały ze strachu, nie zastanawiając się nad tym, co robię sensownie, a co nie.

***

   Dopadłem do jakiegoś małego domku, o którym jedynie słyszałem, że mieszka tam jakiś bezdomny. Miałem wszystko gdzieś, nawet moja przysłowiowa nieśmiałość się ulotniła. Zatrzymałem się przed drzwiami z dykty i huknąłem w nie kilka razy pięścią. "Szybciej, proszę" błagałem w myślach, woląc spotkanie z jakimś bezdomnym, niż z tym kimś, kto czekał na mnie. Który mnie przyzywał.

   Dopiero po chwili zauważyłem dzwonek. Walnąłem w niego otwartą dłonią, nie oglądając się za siebie, przejęty irracjonalnym strachem, że gdy to spróbuję zrobić, poczuję na swoim karku dotyk zimnych palców. Wiem, że to głupie, ale zbyt dużo się naoglądałem horrorów.

   W końcu zaskrzypiał zamek, jakby ktoś lękliwie przekręcał klucz w zamku i drzwi uchyliły się na tyle, na ile pozwalał im łańcuszek na który były zamknięte, od wewnątrz. Zobaczyłem przed sobą fragment brunatnej, pomarszczonej tak bardzo, ze aż to wydawało się niemożliwe. I jedno, ciemne oko, błyszczące w dodatku jak latarka.

   - Może mnie pan wpuścić? - wykrztusiłem, drżąc z zimna i ze strachu. Złapałem dłonią drzwi i wepchnąłem przewidująco stopę w szparę, by staruszek ich nie zamknął. Dziadek spojrzał na mnie z lękiem i spróbował coś powiedzieć, ale z ust wyszedł mu jedynie niezrozumiały szept.

   - Proszę! - nacisnąłem z rozpaczą. Starzec zrezygnował z oporu, przesunął zasuwkę i wpuścił mnie do środka. Zatrzasnąłem drzwi i oparłem się o nie plecami. Rozejrzałem po pomieszczeniu - mały pokoik z żelaznym łóżkiem, zasłanym nie pierwszej czystości pościelą, przenośna kuchenka z turystyczną butelką z gazem, stary, zastawiony brudnymi naczyniami i butelkami po wódce stół, mała szafeczka, z drzwiczkami trzymającymi się na jednym zawiasie i podtrzymywanymi przed kompletnym oderwaniem, przez brudne od błota buciory. W jednej ścianie widniało szczelnie zasłonięte strzępem firanki okno, a drzwiczki w drugiej ścianie dawały przypuszczać, że znajduje się tam drugie pomieszczenie. Goła żarówka na długim, czerwonym kablu rzucała mrugające światło. Zmrużyłem oczy i dopiero teraz zorientowałem się, że stoję naprzeciwko staruszka. Był on niewysoki i tak kruchy, że miałem wrażenie, jakbym jedną ręką, bez wysiłku go zdołał przewrócić na ziemię. Ubrany był w za duży sweter w bure paski, za duże spodnie i takie same stare kapcie. Patrzył na mnie nerwowo i nieufnie.

   - Czego tu szukasz? - powiedział głosem podobnym do darcia papieru. Wzdrygnąłem się minimalnie i dopiero teraz poczułem gwałtowny przypływ nieśmiałości.

   - Bo... ja.. - zająknąłem się. - Widziałem kogoś - dokończyłem desperacko.

   - Kogo? - kontynuował przesłuchanie staruszek.

   - Jeśli powiem, że ducha, potwora, czy coś w tym stylu, pan mnie wyśmieje. Ale wiem, że nie wyjdę z tego domu, zanim się nie uspokoję - powiedziałem, mając już wszystko gdzieś. Odwróciłem się, przekręciłem klucz w zamku. Zorientowałem się, że trzęsą mi się ręce.

   - Dlaczego miałbym ci nie uwierzyć? - zapytał staruszek po chwili milczenie, jeszcze bardziej ochryple, niż przedtem. Usiadł ociężale na metalowym taborecie i pociągnął łyk z butelki. Skrzywił się. - Dzisiaj dużo rzeczy się dzieje - westchnął.

Słuchałem go z niedowierzaniem.

   - Czy pan zaczyna sugerować, że ja nie jestem szalony, tylko naprawdę... kogoś tu widziałem? - nie mogłem w to uwierzyć.

Dziadek skinął głową.

   - Zamordowano raz córkę tutejszego właściciela - powiedział sucho. - Dawno temu, ale i nie tak bardzo... Ja przynajmniej wtedy nie żyłem. Mój dziadek mi mówił. Jej ojciec bardzo to przeżył. Nie mógł znaleźć jej ciała, ale codziennie mu się śniła. Zwariował. Oszalał. Wygnał ze swojego domu całą rodzinę, a potem popełnił samobójstwo. Podobno po jego śmierci jego córka, a raczej jej duch zaczął się błąkać po lesie. Czasem odnajdywano tu ludzi na wpół martwych, którzy tracili zmysły, jakby coś strasznego zobaczyli. Nigdy nikt nic sensownego nie powiedział. Do dziś nie wiadomo, gdzie jest zakopana ta córka. Wszyscy mówią, że jak się znajdzie jej ciało i pogrzebie na poświęconej ziemi, przestanie się błąkać po ziemi.

   Cały zdrętwiałem. Poruszyłem językiem w ustach, czując w nich przejmującą suchość. Przełknąłem ślinę, powstrzymując cisnące się do głowy rozszalałe myśli. Widziałem tę córkę? Jej ducha? Dlaczego ona ukazała mi się w dziupli? Może tam jest ciało? Cały się wzdrygnąłem. W pokoiku było zimno, chłód ciągnął od nieszczelnych okien. Co ja mam zrobić? Myślałem gorączkowo, wpatrując się w dziadka, który wbijał wzrok w róg sufitu, mając nic nie mówiący wyraz twarzy. Mam pójść znów do tego miejsca, gdzie widziałem ducha i zajrzeć w głąb dziupli, gdzie znajdują się jakieś ludzkie kości, wygrzebać je, pójść na cmentarz i zakopać?

   - I co chcesz zrobić? - zapytał staruszek, po ciszy, która zapadła, tak jakby czytał mi w myślach. Wsadziłem rękę we włosy i przeczesałem je palcami. Westchnąłem cicho.

   - To, co muszę.

   Oderwałem się plecami od drzwi, sięgnąłem po klamkę. Zdziwiłem się, że się nie otwiera, gdy zdałem sobie sprawę, że to ja sam przekręciłem wcześniej klucz. Odkręciłem go w drugą stronę, zawahałem się przed naciśnięciem klamki. Co mnie czeka? W końcu, z dreszczem niepokoju, otworzyłem drzwi.

   Na dworze było bardzo, bardzo ciemno. Nad wierzchołkami drzew znajdowała się jakaś jaśniejsza poświata, ale nie nazwałbym jej rozpraszającej mrok. Chmury skłębiły się nad moją głową i puszczały drobniutkie, cieniutki strumyczki deszczu, mocząc mi ubranie i włosy. Zakląłem w myślach. 

   Wyszedłem za próg i zapadłem się dwa centymetry w ziemi, w gęstym błocie. Wyrwałem z jego macek i tak już brudne i mokre buty i ruszyłem przed siebie, mając nieprzyjemne uczucie, że ktoś mnie śledzi. Że patrzy się na mnie zza krzaka, lub siedząc przylgnięty do gałęzi, wodzi za mną uważnym spojrzeniem, w którym jest tylko wyczekiwanie i pewność siebie. 

   Oglądałem się za siebie, ale widziałem jedynie niewyraźne, zamazane jakby kontury drzew, których liście w mroku przypominały rozpyloną czarną mgłę, a pnie - grube, barwy kosmosu kamienne słupy. Niewidoczne wręcz w wysnuwającej się zza drzew mgle kosmyki traw ocierały mi się mokrymi kiściami o łydki, mocząc je złośliwie. Tak, to na pewno była złośliwość.

   Kierowałem się do stajni - widziałem jej zarys przed sobą, wielki i jakby groźny. Zatrzymywałem się niepewnie, chciałem wracać, ale coś sprawiało, że parłem naprzód. Nie wiadomo czemu, miałem wrażenie, że gdybym nie spróbował choćby odnaleźć ciała dziewczyny, jej duch prześladowałby mnie do końca życia. Ta możliwość napełniała mnie panicznym strachem. Nigdy bym nie chciał zobaczyć jej długich, bladych dłoni i głębokich oczu. To był za duży wstrząs jak dla zwykłego śmiertelnika.

   Podszedłem do stajni i serce zaczęło mi podchodzić do gardła. Wrażenie, że ktoś mnie śledzi, nie rozpłynęło się, tylko powiększyło. Miałem ochotę wziąć nogi za pas i uciec, nie oglądając się za siebie. Przycisnąłem dłonie do piersi i zagryzłem wargi. Tak strasznie chciałem się odwrócić...

   Zamiast tego skoczyłem naprzód parę susów. Liście chłostały mnie po twarzy, ale nie zwracałem na to uwagi. Po prawej miałem stajnię, naprzód drzewo, w którym zobaczyłem ducha. Był to - jeżeli mnie wzrok nie mylił - dąb. Dziupla z bliska wydała się raczej głębokim rozpęknięciem, jakby trafił ten pień niegdyś piorun. 

   Kolana zaczęły mi się trząść, nie mówiąc już o podbródku. Strumienie potu spływały mi po skroniach, całym swym ciałem wyrywałem się jak najdalej, do domu, ale pomimo tego parłem naprzód. Przeciąłem trawę, przedarłem przez piekące niczym ogniem pokrzywy i zatrzymałem się u końca swej podróży.

   Poczułem, że zaraz runę na ziemię. Przed upadkiem chwyciłem się dłońmi pnia, wbijając sobie pod paznokcie korę. Zanim walnąłem kolanami w błoto, zdążyłem się powoli dźwignąć na nogi. Osłabły, mając już wszystko gdzieś, obmywany przez coraz bardziej powiększający się deszcz, poganiany przez tajemniczy wzrok i niecierpliwy szum liści, pchanym ostrym wiatrem, sprawiło, że nie ociągając się, podparłem się na jednej z gałęzi, stopę oparłem o korzeń i podciągnąłem się do góry, zaglądając w dziuplę. 

   Jej wnętrze zarośnięte było paprociami i jakimiś roślinami. Serce, które na moment mi zamarło, teraz rozdzwoniło się coraz szybszymi uderzeniami. Zacisnąłem powieki i powiedziałem sobie w myślach "Czy ja jestem idiotą?". Odpowiedź, która się nasuwała, była twierdząca. Zimne krople deszczu wpadały mi za kołnierz i spływały po karku. Wstrząsnąłem się, dreszcz mnie przeszedł. Z trudem hamowanym obrzydzeniem, wyciągnąłem rękę naprzód i odgarnąłem z głębi jakieś liście. Były mokre, obślizgłe i wierzyłem gorąco, że zostawiły na moich palcach jakiś dziwny śluz. Powstrzymałem się,  żeby nie wytrzeć ich o spodnie. Pojawiły się odruchy wymiotne, ale nie wiadomo czemu, czułem, że to jest obowiązek - odnaleźć kości i zrobić tej... dziewczynie pogrzeb.

   Nie jestem jakimś bardzo gorliwym katolikiem, a to, że tak niesamowicie wsiąkłem w tę sprawę, było dla mnie rzeczą niejasną równie bardzo jak to, że zobaczyłem ducha. I wszechwiedzącego staruszka, który pojawił się i powiedział mi wszystko, czego potrzebowałem.

   Odgarnięte liście pokazały wilgotną warstwę ściółki, pociętą wzdłuż i wszerz korzeniami i korzonkami drobnych roślinek, na niej zagospodarowanych. Dłoń drżała mi tak bardzo, że miałem wrażenie, jakby wstrząsane palpitacją palce miały zaraz odpaść. Zacisnąłem zęby i wbiłem czubki palców w miękką ziemię. Zanurzyłem całą dłoń i osłabły, zsuwając się po mokrej korze w dół, na trawę, odgarnąłem paćkę na bok. Podparłem się nogami, ściskając kolanami pień.

   Przestałem zwracać uwagę na to, co się dzieje wokół mnie. Zdeterminowany zanurzyłem łapę po łokieć i wtedy... Tak, czegoś dotknąłem. Czegoś twardego i zimnego, wręcz lodowatego, ziębiącego niczym kawałek lodu. Chwyciłem to i pociągnąłem do góry. Z trudem zdusiłem krzyk.

   Trzymałem ni to medalik, ni naszyjnik. Najlepiej nazwać medalionem. Prawie czarne od brudu, które było przyklejone do niego, z gdzieniegdzie prześwitującym złotem, w tych miejscach, gdzie syf ściągnąłem palcami. Oszołomiony wpatrywałem się w znalezisko. Wstrzymałem oddech. Mam kontynuować poszukiwania? Myśli biegły mi w głowie niczym opętane konie, dudniąc kopytami. Mam rozgrzebywać czyjś - bądź jak bądź - grób? Sama taka możliwość przejęła mnie zgrozą. Wsadziłem machinalnie medalion do kieszeni spodni.

   Zaraz - uspokoiłem się. To, że w pniu znajdował się medalion, wcale nie znaczy, że należał on do trupa i że drzewo jest puste. Ktoś wrzucił ten naszyjnik do środka, albo jeszcze z innych powodów się on tam znalazł... Na pewno nie mam prawa przerywać w połowie roboty.

   Nie odnalazłem w sobie jednak sił. 

   Złapałem się najniższych gałęzi, podciągnąłem do góry i w jednej chwili podnosząc się pół metra w górę, zerknąłem do dziupli, prosto w dół wygrzebanej przeze mnie dziury. Przez chwilę poczułem lęk - jakbym puścił się uchwytów, runąłbym prosto na tę... wyszczerzoną do mnie czaszkę.

   - A! - krzyknąłem zszokowany. Puściłem się gałęzi i runąłem na ziemię, wprost na tyłek, gdzieś w jakąś brudną kałużę. Zakląłem pod nosem i nagle...

   Uspokoiłem się. Wzrok, wpatrujący się we mnie dotychczas, jakby zniknął. Jakaś ulga spadła mi na serce. Nareszcie spokój. Odetchnąłem.

   Za mną rozległy się kroki, a ja nawet nie nie podniosłem z tej kałuży. Nie czułem zimna, uśmiechałem się tylko jak głupi. Kroki nie sprawiły, bym się podniósł, dopiero gdy zobaczyłem mojego sąsiada policjanta, oprzytomniałem. Przekręciłem się na kolana i dopiero wtedy podniosłem. Nogawki jeansów przykleiły się do nóg, uniemożliwiając chodzenie.

   Wiedziałem, że mam przed sobą zbliżającego się ostrożnie policjanta z dużą latarką w ręce, ale nie widziałem jego twarzy. Dopiero gdy przybliżył się o kilka kroków, a rażący strumień światła poraził mi oczy, zobaczyłem, jak jego szczupła twarz, osadzona w ramionach, jakby nie posiadał szyi, jest przerażona. Na mój widok wydał z siebie głośny, radosny wręcz okrzyk.

   - Jezu, dziecko! - zawołał. Potknął się, biegnąc, o jakiś korzeń, latarka wypadła mu z rąk na ziemię, wpadła do kałuży, która przed chwilą jeszcze była moim fotelem i zgasła. Podniosłem ją z trudem powściąganym uśmiechem i zapaliłem ponownie.

   - Chłopcze - powiedział ciszej policjant. - Gdzie byłeś? Twoja mama szuka cię... Nie było cię już bardzo długo, a i deszcz taki...

   Machnąłem ręką. Mało mnie to obchodziło.

   - Muszę coś panu pokazać - powiedziałem cicho, a on spojrzał na mnie zdziwiony. Podprowadziłem go do dębu i powiedziałem mu, by zajrzał do dziupli. Posłuchał mnie posłusznie, aż się zdziwiłem. Gdy odwrócił się, miał śmiertelnie bladą twarz a w oczach malowało mu się obłąkanie.

   - Co.. co to? - wyjąkał. Po czole zaczęły mu płynąć krople potu, jakby nie dość, że kropli deszczu było od groma. 

   - Znalazłem szkielet - wyjaśniłem, nie wdając się zarazem w wyjaśnienia. - Z tej legendy, która u nas krąży. Może pan zadzwonić tam, gdzie będzie to potrzebne? By ją pochować?

   Sąsiad zacisnął usta, zrobił się bardziej zdecydowany.

   - Oczywiście - powiedział, a głos miał spiżowy. Wyciągnął telefon, wystukał numer i już odbierając, rzucił do mnie: - Ty już wracaj do domu. Jesteś cały mokry, brudny i wyglądasz, jakbyś się utopił w szambie. Dzień dobry, znaczy dobry wieczór! - wykrzyknął do osoby, która właśnie odebrała.

   Uśmiechnąłem się przepraszająco, jakbym to ja robił jakiś kłopot. Odwróciłem się i szybkim krokiem pobiegłem przed siebie. Deszcz jakby ustał, choć chmury nadal były gęste. Zrobiło mi się strasznie zimno, wbiłem więc ręce w kieszenie i biegiem przeciąłem odległość dzielącą mnie do drogi. Wyskoczyłem na asfalt i truchtem pobiegłem przed siebie. 

   Nagle wymacałem w kieszeni spodni coś twardego. Medalion, jak mógłbym zapomnieć? Zganiłem się w myślach. Wyciągnąłem przedmiot na zewnątrz i przyjrzałem mu się. Odgarnąłem z niego błoto. Trzymałem oto w dłoni medalion wielkości orzecha włoskiego, ale płaski i w kształcie rombu, misternie upleciony z drobnych złotych żyłek ze złotym łańcuszkiem. Tak to przynajmniej wyglądało.

   Co ja mam z tym fantem zrobić? Nie zgubię go - postanowiłem stanowczo. Nie zniszczę. Nikomu nie oddam. Ale zatrzymam. I będę o niego dbać.

   Schowałem go z powrotem do kieszeni i pobiegłem przed siebie. Spojrzałem przed siebie i uśmiechnąłem się z zadowoleniem. Jak miło jest zrobić coś dobrego nawet dla osoby żyjącej przed stoma latami.

   W oddali świeciły okna mojego domu i sąsiadów. W jednym z nich ukazała się dziewczęca postać. Pomachałem do niej ręką.

   I wyszczerzyłem zęby."

 

 

I koniec. Jak wrażenia? Czekam na krytykę i jakieś porady od osób, które będą miały czas i ochotę to przeczytać ;)

  • Like 5

Share this post


Link to post
Share on other sites

Szczerze? Cieszę się, że przeczytałam to opowiadanie za dnia. W nocy... Umarłabym chyba ze strachu. Potrafisz budować nastrój! Podziwiam też, że napisałaś je z męskiego punktu widzenia. Ja nieczęsto tak robię, bo jest mi o wiele trudniej wczuć się w faceta ;)

Pojawiło się kilka drobnych usterek, ale co ja się będę czepiać, sama też robię błędy. Pisz dalej, więcej, będzie coraz to lepiej! A i ja chętnie przeczytam kolejne Twoje dzieła, masz talent, szlifuj go! :D

  • Like 1

Share this post


Link to post
Share on other sites

Szczerze? Cieszę się, że przeczytałam to opowiadanie za dnia. W nocy... Umarłabym chyba ze strachu. Potrafisz budować nastrój! Podziwiam też, że napisałaś je z męskiego punktu widzenia. Ja nieczęsto tak robię, bo jest mi o wiele trudniej wczuć się w faceta ;)

Pojawiło się kilka drobnych usterek, ale co ja się będę czepiać, sama też robię błędy. Pisz dalej, więcej, będzie coraz to lepiej! A i ja chętnie przeczytam kolejne Twoje dzieła, masz talent, szlifuj go! :D

Oh, dziękuję! Nie spodziewałam się, że to się komukolwiek spodoba ;) Naprawdę potrafię budować nastrój? Trudno mi w to uwierzyć... Co do pisania z męskiego punktu widzenia - po prostu tu mi jakoś tak bardziej pasował facet ;) Zazwyczaj biorę jako głównego bohatera kobietę, ale staram się próbować swoich sił w różnych stylach.

O, i wiem, że dużo usterek! Jak przeczytałam to sobie jeszcze raz, złapałam się za głowę. Czasem bez sensu zapominam dodać jakieś słowo, albo zaczynam coś pisać w jednej odmianie czasownika, a kończę w drugiej, kąplętnie bez sęsu. Hm. Nie mówiąc już o źle sformułowanych zdaniach, czy zbyt częstych powtórkach, co zdarza mi się, niestety. Jeżeli masz jakieś konkretne poprawki do mojego tekstu, to bardzo Cię proszę, pokaż mi je, a postaram się uniknąć ich w przyszłości. Byłabym ci wdzięczna :)

  • Like 1

Share this post


Link to post
Share on other sites

Jejku jejku jejku !!! Super piszesz, bardzo ciekawie :D Opisy nie męczą, humor jest :D mam znajomego, który już dość długo pisze, nawet jedną książkę wydał i bardzo mu zazdroszczę bogatych, ale krótkich i nie męczących opisów. Ty masz ten sam dar co on - zazdroszczę wam. Ja piszę krótkie opisy, ale nie są takie bogate, wręcz słabe są :( Postaram się nadrobić wszystko co tu wrzuciłaś :D

  • Like 1

Share this post


Link to post
Share on other sites

Jejku jejku jejku !!! Super piszesz, bardzo ciekawie :D Opisy nie męczą, humor jest :D mam znajomego, który już dość długo pisze, nawet jedną książkę wydał i bardzo mu zazdroszczę bogatych, ale krótkich i nie męczących opisów. Ty masz ten sam dar co on - zazdroszczę wam. Ja piszę krótkie opisy, ale nie są takie bogate, wręcz słabe są :( Postaram się nadrobić wszystko co tu wrzuciłaś :D

 

Dziękuję! Jest mi naprawdę miło ^^ Każdy ma talent pisarski (no, może nie każdy, ale jeśli nawet nie ma, to posiada inny talent i w tym kierunku musi się kształcić, i próbować swych sił), należy jedynie bardzo dużo pisać i czytać (dobrze napisanych książek!). Przynajmniej takie Stephen King daje rady i ma on rację ^^ Trzeba się go słuchać, trzeba, a wręcz należy.

I bardzo się cieszę, że zainteresowałaś się moją dawna pseudo twórczością, ale uprzedzam, że rzeczy, które tu wrzucałam na początku, były słabe, bardzo słabe, pisane na szybko, dla znajomej, miało się jak najwięcej dziać i być dużo mojego chorego humoru ;)

Ale i tak podsumuję - jestem niezwykle ucieszona, że kilkoro osobom się podobało moje opowiadanie ;)

  • Like 1

Share this post


Link to post
Share on other sites

Zapytałam wczoraj na ask.fm Panią Alice Rosalie Reystone (autorkę "Dziewiątego Maga") jakie rady dałaby osobie, która chce zacząć pisać. Wspomnę, że mam ją w znajomych na Facebooku. Pisałam z nią - niezwykle miła osoba! Udzielała bardzo bogatych odpowiedzi na wszystkie moje pytania i nie była tym znudzona ani nie pomyślała, że jestem nachalna czy coś. Poznałam ją na swoim FanPage'u o Tarji Turunen ^^ czytając jej książkę było napisane, że pisząc inspiruje ją głos Tarji i muzyka Evanescence ^^ cudowna kobieta ♥ A oto jej odpowiedź na moje pytanie:

 

"Nie mnie dawać rady bo sama mam niewielkie doświadczenie w pisaniu. Rady, które zawsze daję sama sobie ;) są takie:

a) pisz dla siebie i dla czystej przyjemności pisania, nie przynudzaj (to mnie musi opowieść bawić, intrygować, wzruszać, rozśmieszać - jeśli nie wywołuje żadnych emocji to wyrzucam ją do kosza)

b) nie oczekuj niczego (np. ze będzie wydana, że się spodoba lub - nie daj Boże - zostanie bestsellerem czy zarobi kasę); Jeśli niczego nie oczekuję, nie mam potem także rozczarowań ;)

c) jeśli historia ukaże się drukiem, daruj sobie czytanie recenzji lub rób to okazyjnie (To dewastuje psychikę. Nie sposób 'dogodzić' wszystkim Czytelnikom. Jeśli jednego dnia człek usłyszy, że jest głąbem, grafomanem bez talentu i wyobraźni, a godzinę później, że jest genialny a jego historia epicka - to przeżywa istną huśtawkę nastrojów. Nie do pozazdroszczenia jeśli ktoś ma słaby charakter).

d) czytaj, dużo

e) w pisaniu niech Cię ogranicza tylko Twoja wyobraźnia"

  • Like 2

Share this post


Link to post
Share on other sites

Skoro chcesz, to napiszę jakie błędziorki zauważyłam. Od razu postaram się je jakoś poprawić ;)

1. rozwalający się płot a linijkę niżej było rozwalający się zabytek

Tak jakoś za szybko mi się to powtórzyło. Może by tak w drugim zdaniu napisać, że: No tak, był to niszczejący zabytek?

2. Ściany zbudowane były z łączących je wysokich, ceglanych słupów i pomiędzy nimi znajdującymi się pokruszonymi deskami.

Chodzi mi o drugą część zdania. Chyba lepiej brzmiałoby: Ściany zbudowane były z łączących je wysokich, ceglanych słupów i znajdujących się pomiędzy nimi poruszonych desek.

3. ... że gdy to spróbuję zrobić -> lepiej byłoby po prostu ...że gdy spróbuję to zrobić

4. Zdziwiłem się, że się nie otwiera, gdy zdałem sobie sprawę, że to ja sam przekręciłem wcześniej klucz. Hmm... To brzmi tak, jakby bohater zdziwił się, że drzwi się nie otwierają, dopiero po tym, jak uświadomił sobie, że sam je zamknął. A było chyba odwrotnie no nie?  ;) gdy zamieniłabym na ale albo ale po chwili

5. Prawie czarne od brudu, które było przyklejone do niego -> brud jest TEN, czyli powinno być Prawie czarne od brudu, który był przyklejony do niego

 

No, takie rzeczy rzuciły mi się w oczy :) Drobna rada ode mnie: kiedy coś napiszesz, to odłóż to choćby na dwie godziny. Od razu nie wychwytuje się błędów. Widać je dopiero po pewnym czasie (co chyba sama już zauważyłaś ;))

Rada, żeby czytać książki i jak najwięcej pisać, jest jak najbardziej prawdziwa! I co najważniejsze - działa. Czy mogłoby być coś jeszcze mniej skomplikowanego? :)

Poza tym, takiego samego zdania jest J. K. Rowling. A skoro i Rowling i King podzielają tę opinię, to skończoną głupotą byłoby ich nie posłuchać.

 

[video=youtube]

 

Aaaa, co do "dawnej pseudotwórczości" (skoro tak ją nazwałaś): jaka Ci tam pseudotwórczość! Od czegoś trzeba zacząć. Moim pierwszym opowiadaniem był fanfic o Beatlesach. I to była totalna porażka, ale wiele się dzięki niej nauczyłam.

Pisz dalej, więcej! Nie mogę się doczekać twoich kolejnych opowieści ♥

  • Like 2

Share this post


Link to post
Share on other sites

Zapytałam wczoraj na ask.fm Panią Alice Rosalie Reystone (autorkę "Dziewiątego Maga") jakie rady dałaby osobie, która chce zacząć pisać. Wspomnę, że mam ją w znajomych na Facebooku. Pisałam z nią - niezwykle miła osoba! Udzielała bardzo bogatych odpowiedzi na wszystkie moje pytania i nie była tym znudzona ani nie pomyślała, że jestem nachalna czy coś. Poznałam ją na swoim FanPage'u o Tarji Turunen ^^ czytając jej książkę było napisane, że pisząc inspiruje ją głos Tarji i muzyka Evanescence ^^ cudowna kobieta ♥ A oto jej odpowiedź na moje pytanie:

 

"Nie mnie dawać rady bo sama mam niewielkie doświadczenie w pisaniu. Rady, które zawsze daję sama sobie ;) są takie:

a) pisz dla siebie i dla czystej przyjemności pisania, nie przynudzaj (to mnie musi opowieść bawić, intrygować, wzruszać, rozśmieszać - jeśli nie wywołuje żadnych emocji to wyrzucam ją do kosza)

b) nie oczekuj niczego (np. ze będzie wydana, że się spodoba lub - nie daj Boże - zostanie bestsellerem czy zarobi kasę); Jeśli niczego nie oczekuję, nie mam potem także rozczarowań ;)

c) jeśli historia ukaże się drukiem, daruj sobie czytanie recenzji lub rób to okazyjnie (To dewastuje psychikę. Nie sposób 'dogodzić' wszystkim Czytelnikom. Jeśli jednego dnia człek usłyszy, że jest głąbem, grafomanem bez talentu i wyobraźni, a godzinę później, że jest genialny a jego historia epicka - to przeżywa istną huśtawkę nastrojów. Nie do pozazdroszczenia jeśli ktoś ma słaby charakter).

d) czytaj, dużo

e) w pisaniu niech Cię ogranicza tylko Twoja wyobraźnia"

Zgadzam się z nią! Piszę dla własnej przyjemności, nie oczekuję żadnych sukcesów i dużo czytam :D Nie ma milszych zaleceń, które powinnam robić ;)

Skoro chcesz, to napiszę jakie błędziorki zauważyłam. Od razu postaram się je jakoś poprawić ;)

1. rozwalający się płot a linijkę niżej było rozwalający się zabytek

Tak jakoś za szybko mi się to powtórzyło. Może by tak w drugim zdaniu napisać, że: No tak, był to niszczejący zabytek?

2. Ściany zbudowane były z łączących je wysokich, ceglanych słupów i pomiędzy nimi znajdującymi się pokruszonymi deskami.

Chodzi mi o drugą część zdania. Chyba lepiej brzmiałoby: Ściany zbudowane były z łączących je wysokich, ceglanych słupów i znajdujących się pomiędzy nimi poruszonych desek.

3. ... że gdy to spróbuję zrobić -> lepiej byłoby po prostu ...że gdy spróbuję to zrobić

4. Zdziwiłem się, że się nie otwiera, gdy zdałem sobie sprawę, że to ja sam przekręciłem wcześniej klucz. Hmm... To brzmi tak, jakby bohater zdziwił się, że drzwi się nie otwierają, dopiero po tym, jak uświadomił sobie, że sam je zamknął. A było chyba odwrotnie no nie?  ;) gdy zamieniłabym na ale albo ale po chwili

5. Prawie czarne od brudu, które było przyklejone do niego -> brud jest TEN, czyli powinno być Prawie czarne od brudu, który był przyklejony do niego

 

No, takie rzeczy rzuciły mi się w oczy :) Drobna rada ode mnie: kiedy coś napiszesz, to odłóż to choćby na dwie godziny. Od razu nie wychwytuje się błędów. Widać je dopiero po pewnym czasie (co chyba sama już zauważyłaś ;))

Rada, żeby czytać książki i jak najwięcej pisać, jest jak najbardziej prawdziwa! I co najważniejsze - działa. Czy mogłoby być coś jeszcze mniej skomplikowanego? :)

Poza tym, takiego samego zdania jest J. K. Rowling. A skoro i Rowling i King podzielają tę opinię, to skończoną głupotą byłoby ich nie posłuchać.

 

[video=youtube]

 

Aaaa, co do "dawnej pseudotwórczości" (skoro tak ją nazwałaś): jaka Ci tam pseudotwórczość! Od czegoś trzeba zacząć. Moim pierwszym opowiadaniem był fanfic o Beatlesach. I to była totalna porażka, ale wiele się dzięki niej nauczyłam.

Pisz dalej, więcej! Nie mogę się doczekać twoich kolejnych opowieści ♥

O.o, nawet nie wiesz, jak Ci dziękuję za poprawki! Sama zaczynałam chichotać, jak widziałam, jakie błędy zrobiłam, wskazane przez Ciebie :P :) Postaram się ich unikać w przyszłości. No, i też postaram się robić albo mniej skomplikowane zdania, albo czytać je setki razy, dwie godziny później, a także jeszcze wcześniej ;), aby toto dobrze brzmiało, by czytelnik cokolwiek zrozumiał i bym nie wyszła na idiotkę, zanim to gdziekolwiek opublikuję ;)

No i racja, od czegoś trzeba zacząć!

Piszę kolejne opowiadanie, może wyjdzie mi dłuższe niż zwykle. Jak skończę, to postaram się wrzucić, chyba że na sam koniec stwierdzę, że stało się ono zbyt prywatne i osobiste ;). Ale postaram się je zrobić do przeczytania tu, na forum.

Dziękuję za pomoc i opinie, dziewczyny, naprawdę!

  • Like 2

Share this post


Link to post
Share on other sites

Lawendo ja mam takie same zasady jak Ty lub pani Reystone :) Chociaż nigdy nie jestem zadowolona z efektu. Piszę to co wymyślę, a wygląda to tak, że przed snem lubię sobie pomarzyć, wymyślać jakieś historyjki, a jeśli któraś mi się spodoba to rozwijam ją w opowiadaniu :) Lecz tak jak mówiłam, ja zawsze uważam te moje wypociny za żenujące, żałosne, słabe i pozbawione sensu :/ nie wiem czemu, może to brak wiary w samą siebie lub niskie poczucie własnej wartości :P cieszę się chociaż, że moim znajomym i Tobie się podobają i przyjmuję każdą uwagę lub krytykę :) Nie mam oporów, by poprawić coś co napisałam za czyjąś radą. Szczególnie jeśli jest to rada moich znajomych, którzy mają już na koncie pewne wydawnictwa :P

  • Like 1

Share this post


Link to post
Share on other sites

Lawendo ja mam takie same zasady jak Ty lub pani Reystone :) Chociaż nigdy nie jestem zadowolona z efektu. Piszę to co wymyślę, a wygląda to tak, że przed snem lubię sobie pomarzyć, wymyślać jakieś historyjki, a jeśli któraś mi się spodoba to rozwijam ją w opowiadaniu :) Lecz tak jak mówiłam, ja zawsze uważam te moje wypociny za żenujące, żałosne, słabe i pozbawione sensu :/ nie wiem czemu, może to brak wiary w samą siebie lub niskie poczucie własnej wartości :P cieszę się chociaż, że moim znajomym i Tobie się podobają i przyjmuję każdą uwagę lub krytykę :) Nie mam oporów, by poprawić coś co napisałam za czyjąś radą. Szczególnie jeśli jest to rada moich znajomych, którzy mają już na koncie pewne wydawnictwa :P

Mam bardzo podobnie. Wymyślam historię, piszę ją.

Z początku jestem tak podekscytowana, że coś tworzę, uszczęśliwiona. Potem nachodzi chwila, gdy myślę o tym, by coś np. wrzucić na forum. I w jednej chwili myślę - "Boże, ale to jest takie głupie...." 

 

 

No, ok. Napisałam kolejne opowiadanie. To, co obiecywałam na forum, nie skończyłam i nie mam ochoty tego robić. Za to daję pierwszą połowę opowiadania - Samobójstwo Idealne. Mam nadzieję, że komuś się spodoba, choć wydaje mi się zbyt.... zbyt romantyczne? :/ Dedykuję Arabesque i LucidDreamerce i proszę o opinie. Arabesque, please o poprawki i wytkniecie błędów ♥

Ok, skaczę:

 

 

" Samobójstwo idealne. Takie, w którym nawet gdy nie trafisz kulą w głowę, to powiesisz się albo podetniesz żyły i nawet tego nie zauważysz. Gdy wszystkie sprawy zlewają się w jedno i nawet twój krzyk, nagła zmiana zdania nie sprawi, że uciekniesz śmierci. Ciekawa sprawa dla wiecznie niezdecydowanych.

 Doszedłem do wniosku, że popełnię samobójstwo. Była to decyzja podjęta na zimno z chłodnym wyrachowaniem umysłu. Niczego nie żałowałem, co mógłbym zostawić. Jeżeli twoja lodówka zastawiona jest wypatroszonymi gołębiami mamy, w twoim pokoju ojciec urządził sobie kręgielnię, a babcia szaleje w pozostałych pokojach, każąc chodzić po gazetach i niczego nie dotykać, by "Broń Boże nie nabrudzić" a jedynym miejscem, w którym możesz się odprężyć, odrabiać lekcje, czytać lub słuchać muzyki, jest łazienka, widok samobójstwa jest sprawą wielce ponętną, jeśli dodamy do tego dręczenie przez uczniów i nauczycieli w szkole, a także ślepa obojętność tej, dla której oddałbym życie - te wszystkie fakty zlały się w jedno stanowcze postanowienie - biorę rewolwer dziadka, sznur i idę nad urwisko. Strzelę sobie w skroń, zarazem zeskakując ze skarpy do dość głębokiej rzeki, na tyle, bym sobie złamał kręgosłup, nawet jak się nie utopię. Pętla na szyi towarzyszyć mi będzie przy skoku.

 Amen. Aby mi się to postanowienie udało.

*

 Wróciłem ze szkoły do domu. Śmierdziałem cały wodą z sedesu, do którego pewien Jack wsadził mi łeb. Widziałem, jak przechodnie uśmiechają się kpiąco na mój widok, jakby myśląc "a, to pewnie cienias, którego biją w szkole", ale gdyby sami zobaczyli tę rozwścieczoną falą kilkudziesięciu osób, pewnie zlali by się w portki, a nie odgrywali bohatera. Zawsze łatwo jest coś mówić, trudniej działać. 

 Nie brakowało również tych, którzy zatykali nos i odwracali się z dźwiękami zwiastującymi problemy z żołądkiem. Wtedy miałem tylko ochotę powiedzieć: Dajcie mi spokój! Zaraz przestanę wam przeszkadzać!

 Wdrapałem się po wytartych schodach klatki schodowej na trzecie piętro. W drodze minąłem staruszkę, która widząc mnie, wytrzeszczyła oczy. Aha, wiem. Włosy posklejane i mokre, do twarzy przyczepiony kawałek papieru toaletowego, ślady wylanego jogurtu na t-T-shircie Slipknota. Wyminąłem ją, z trudem powstrzymując się od zaklęcia pod nosem. Nie powstrzymałem się. Mruknąłem coś pod adresem babci... niezbyt pochlebnie. Nigdy nie lubiłem takich sześćdziesięcioletnich starszych pań, które za bardzo mi się kojarzyły ze świrniętą matką mojej mamy (zresztą, niedaleko pada jabłko od jabłoni) bym mógł poczuć do nich lekką nić sympatii. Chyba do nikogo nie czułem. Do pewnej nieznajomej zachowałem resztki swojego ciepła w sercu, jeżeli takowe istniało, hehe. Widać, że ich nie potrzebowała, po tych razach, w których usiłowałem ją zaczepić. Dla niej chyba najważniejsze było łażenie z psem po lesie, a nie rozmowy z metalowcem, za którego się, powiem dumnie, uważam.

 Nacisnąłem klamkę i zakląłem ponownie. Zamknięte. Cholera. A przecież słychać szum odkurzacza i podśpiewywanie babci. Zastukałem w drzwi. Jedynie szum odkurzacza podgłośnił się, a przyśpiewki stały się jakby bardziej wymuszone. W końcu, zirytowany, wściekły, mokry i śmierdzący zadzwoniłem, walnąłem w dzwonek otwartą ręką, aż zabrzmiał jak wystrzał. Nigdy nie lubiłem się tak oficjalnie ogłaszać, niestety, moja rodzina domagała się tego.

 Odkurzacz został wyrwany z kontaktu, tak samo jak i radosna piosnka babci. Przy wtórze złowieszczego skrzypienia drzwi, uchylających się na tyle, bym mógł zobaczyć lśniące babcine oczko, usłyszałem jej trwożliwy szept:

  - Kto to?

 "Listonosz musi tu wariować" pomyślałem tak jak zwykle, niemal krzycząc z niecierpliwości.

 - Jesteś ślepa, babciu? - zapytałem nieuprzejmie, sarkastycznym tonem. - Przecież, że ja. 

 Wzrok jej się wyostrzył.

 - Właź - mruknęła. Odblokowała łańcuszek i zaprosiła mnie do środka, jakby był to jej dom, a nie mój. Zawsze czułem się tu gościem, a nawet intruzem. Miałem wrażenie, że mój maniakalnie zainteresowany sportem ojciec, matka sekcją zwłok, a babcia sprzątaniem, lepiej się dogadują ze sobą, jak mnie nie ma. Pewnie gdybym popełnił samobójstwo w mieszkaniu, matka rzuciłaby się na mnie pierwsza, na moje martwe ciało... Z nożykiem, by sprawdzić, co mam "w środku". Chyba wiem, jak wyglądały jej lalki, gdy miała pięć lat.

 Po gazetach, ściskając w dłoni odgrzane kilka parówek i połówkę tosta, poganiany niepochlebnymi uwagami babci, że kruszę, śmiecę, dotykam tego, czego nie powinienem (np. wypolerowanej klamki do drzwi. Chyba najlepiej byłoby otwierać drzwi kopniakiem, gdyby tylko owa płyta, z której były zbudowane, nie pękła na pół) uciekłem do łazienki, gdzie, co dziwne, babcina władza nie sięgała. Zatrzasnąłem z ulgą drzwi, przekręciłem z chrobotem klucz w zamku.

 Podszedłem do wanny i wrzuciłem do jej środka kilka przygotowanych obok na podłodze poduszek. Usiadłem na nich, z rozkoszą opierając kark na zimnym brzegu wanny i założyłem słuchawki na uszy. Puściłem muzykę, podrygując stopą do rytmu Slayera i z lekką, to prawda, niechęcią, wziąłem podręcznik do chemii. Zatopiłem się w dzisiejszej lekcji, próbując po raz dziesiąty zrozumieć to, co nam babka do chemii "tłumaczyła". Po dwóch linijkach naukowego bełkotu wyrzuciłem podręcznik na podłogę. Zacząłem pisać wypracowanie z polskiego, ale poplamiwszy kartki parówkami, i stwierdziwszy, że każdą kolejną dwóję mam gdzieś, zeszyt wylądował tam, gdzie podręcznik do niecnej czarnej magii, zwanej niesłusznie chemią.

 Skuliłem się i ukryłem twarz w dłoniach. W jednej chwili cały dobry humor związany z tym, że się przebrałem i umyłem (w kuchni. Tam spałem na rozkładanej kanapie, tuż obok upiornej lodówki, z kryjącymi się w jej wnętrzu ptasimi trupami) wyparował. Czułem tak straszne przygnębienie, rozpacz z tego, że żyję, że moje życie jest bez sensu, że nawet świadomość, że podobno każdy nastolatek przeżywa tak swoje samo istnienie, mnie nie pocieszało. Przycisnąłem dłonie do twarzy coraz mocniej. Gdybym był dziewczyną, pewnie zacząłbym szlochać, ale na to na szczęście się nie zbierało. Gdybym dorwał sprawcę mojego bytowania na tym świecie, chybabym z nim poważnie porozmawiał... Albo coś rozwalił.

 Gwałtownie przechyliłem się przez wanną, wyciągnąłem spod niej małą, metalową skrzynkę. Położyłem ją na kolanach i otworzyłem, posługując się pęsetą, znalezioną obok sedesu na podłodze. W środku leżał pistolet. I woreczek z nabojami. 

 Wziąłem pistolet w dłonie i pogładziłem odruchowo. Metal przyjemnie chłodził mi palce. Uśmiechnąłem się machinalnie. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego zmarły mąż mojej babci, mój dziadek, trzymał coś takiego w swoim domu. Obrona przed złodziejami mnie jakoś nie przekonywała, zawsze byliśmy biedni jak myszy kościelne. Jedynym wytłumaczeniem była babcia szalejąca z miotłą, na którą wałek mógł okazać się za mało skuteczny. Dobra, żartuję. Podobno dziadek był dobrym mężem. Podobno. Nikt nie wie, jak umarł.

 Podniosłem pistolet do skroni i pociągnąłem spust. Spoko, był nienaładowany. Rozległ się suchy, metaliczny trzask. Opuściłem dłoń i wsadziłem broń z powrotem do pudełka, wprost na gruby zwitek sznura. Zatrzasnąłem pokrywkę i oparłem o nią czoło. 

 "Kolejny dzień, kolejny i kolejny" myślałem półprzytomnie. Wszystko w otoczeniu rodziny, która ma cię gdzieś, która powinna wylądować w domu dla psychicznie chorych w kaftanach bezpieczeństwa. Szkoła, gdzie nauczyciele cię gnoją dlatego, że ubierasz się inaczej, że słuchasz innej muzyki, że z wiedzy, którą posiadam, potrafię wyrobić sobie własne przekonania i poglądy, a zdanie nauczycieli traktuję jako kłamstwo, co daję im odczuć. 

 - You can't bring me down - zanuciłem sobie po cichu. Sucidal Tendencies, piękny zespół. 

 A uczniowie w szkole? Dziewczyny, które na twój widok parskają rozbawionym śmiechem, kibicują twoim oprawcom, a potem idą z nimi na randki, by komentować rozchichotanym szeptem:"Ale dobrze mu dołożyłeś! Aż się zwinął w pół! Nigdy nie widziałam czegoś śmieszniejszego!". A oni, dwudziestu dobrze wyrośniętych byczków, rosnących w podziw zebranych, wyżywają się na swojej jedynej ofierze. Nie zrozumcie mnie źle. Gdybym na środku ulicy spotkał się z takim Jackiem, może i bym sobie poradził. Umiem się bić, przynajmniej trochę. Nie jestem słabym idiotą, tchórzliwym robakiem, kulącym się ze strachu przed silniejszym. Gdy jednak dziesięcioro młodych facetów rzucają się na ciebie, wszyscy są po ich stronie, nikt się za tobą nie wstawi, nikt nie powie nawet "zostawcie go", gdy nauczyciele przechodzą obok katowanego ucznia tak obojętnie, jakby to była nudna reklama papieru toaletowego, twoje życie staje się cierpieniem i męką.

 A jak pewnego dnia wyszedłeś na dwór, wieczorem, zmęczony i zrozpaczony... Pamiętam dobrze tę chwilę. Skatowany, obolały, zniżony do poziomu psa, podążałem chodnikiem, z słuchawkami na uszach i najbardziej obojętną miną, starając się, by włosy zasłoniły mi twarz. Wbijałem skostniałe ręce w rękawy wiatrówki, ale było mi tak zimno, jakbym szedł w zwykłym podkoszulku. Słońce zaszło, niebo zakryte było burymi chmurami, kropiącymi maleńkimi kropelkami. I wtedy ją zobaczyłem. Szła naprzeciwko mnie, na twarzy malował się jej bunt. Na wyciągniętej smyczy ciągnął ją wielki pies, wyglądający jak wilk. Czarne włosy przyklejone miała do czoła, tak samo jak i jakiś zbłąkany kosmyk do lekko zadartego nosa. Spojrzała na mnie zielonymi niczym morska woda oczyma i uśmiechnęła się. Lekko. Ale to wystarczyło. Chyba serio nikt do mnie nie wyszczerzył zębów z samej przyjemności tego robienia. A potem... Zatrzymałem się i gapiłem na nią szeroko otworzonymi oczyma, nie wiem, może i usta mi się rozdziawiły. A ona przeszła obok mnie lekko, ciągnięta przez psa.

 Prawie nie namyślając się, odwróciłem i poszedłem za nią, starając się, by mnie nie dostrzegła. Dotarła do jakiegoś domu, gdzie weszła na klatkę schodową i z hukiem zatrzasnęła drzwi. Stałem i gapiłem się w ciemne okna, a gdy jedno po paru minutach rozbłysnęło światłem, zrozumiałem, że nieznajoma mieszka na pierwszym pietrze.

 Przez następny tydzień wypatrywałem jej, ale za każdym razem, kiedy byłem przygotowany na spotkanie, rozmowę miałem ustawioną w głowie, każde słowo obmyślone, nigdy jej nie spotykałem. Drugi raz zobaczyłem ją w szkole - mniej więcej wtedy, gdy Jack i paru kolesi okładało mnie ręcznikami w szatni, zarazem grzebiąc w plecaku i wysypując jego zawartość na podłogę. Minęła mnie szybko, tak szybko, że od razu zrozumiałem, że ma mnie gdzieś. A może i się boi, że ją także pobiją, choć dziewczyny są na tyle solidarne, że jej klasa rzuciłaby się na pomoc, a fali wściekłych, kwiczących nienawistnie dziewczyn nie pokona paru gości.

 Trzeci raz był wtedy, gdy przed drzwiami szkoły niechcący się potknąłem i runąłem przed nią. Zatrzymała się zaskoczona, a ja, nie chcąc marnować okazji, już startowałem z jakimś tekstem, ale gdy tylko powiedziałem pierwsze słowo, odwróciła się na pięcie i prędko odeszła. A ostatnia moja zaczepka została przyjęta wręcz "nie mogę z tobą rozmawiać, spadaj". Postanowiłem dać sobie spokój, ale serce (tak, wiem, brzmi to kiczowato) bolało mnie coraz bardziej.

 Wszystkie te wydarzenia podeszły mi do gardła niesmaczną falą buntu. Skuliłem się na dnie wanny tak bardzo, że zaczął mnie boleć kark i podsumowałem jeszcze raz - nie mam domu, rodziny, szkoła jest dla mnie męką. Dziewczyna, na której mi zależy, ma mnie gdzieś. Jeszcze inne powody? Co może być gorsze od ciągłego gnojenia?

 Podniosłem się z dna wanny, zarazem roztrącając nogą podręczniki. Ściągnąłem z uszu słuchawki i stanąłem na zdrętwiałych nogach na wykafelkowanej podłodze. Podszedłem do lustra i wpiłem wzrok w swoją twarz, sylwetkę. Było to niezbyt dla mnie przyjemne, nie lubię swojej gęby. Po raz tysięczny pytałem się w myślach, dlaczego ja, wyrośnięty nastolatek, jestem przedmiotem wyżywania się innych uczniów i co w moim ryju sprawia, że wszyscy chcą mnie dręczyć? Po raz tysięczny też nie znalazłem na to odpowiedzi. Odwróciłem się z ulgą od lustra i w tym momencie usłyszałem pukanie do drzwi.

 - Tak? - zapytałem, kucając na podłodze i składając książki na jedną kupę, po czym ustawiając na pralce. Śliczne mam biureczko, nieprawdaż? 

 Sięgnąłem pod wannę i wygrzebałem spod niej skrzynkę z pistoletem. Wrzuciłem do plecaka i dla niepoznaki zakryłem znienawidzonym podręcznikiem do chemii.

 - Connor, przyjechałam z pracy - powiedziała mama. Tak, to do niej należał głos. - Nie myślisz, że też chciałabym pójść do łazienki, a ty nie powinieneś tu tyle siedzieć, tylko bardziej obcować z rodziną? - w jej głosie wyraźnie malowało się święte oburzenie i irytacja.

 Zgrzytnąłem zębami ze złością. Jak zwykle to samo. Zarzuciłem plecak na ramię i zbliżyłem się do drzwi.

 - Kiedy wróciłem do domu, była tu tylko babcia - powiedziałem, hamując się, by nie powiedzieć czegoś wulgarnego. Miałbym przerąbane na tydzień. 

 Przekręciłem klucz i zobaczyłem mamę stojącą na progu, z założonymi na piersi rękoma. Ubrana była w niezbyt czysty kitelek, a włosy, spalone farbami, teraz barwy buraczkowo-czarnej, w postaci paru zwichrowanych piórek, związane były w kitkę. Twarz, z podkrążonymi oczyma świadczącymi o nocnych zainteresowaniach mamy, gdy siedziała do piątej nad ranem nad zwłokami myszy i z niezdrową fascynacją badała jej śledzionę, jeżeli w ogóle takową posiada, pokryta była nieumiejętnie mocnym makijażem.

 - I to ma być twoje wytłumaczenie? - zapytała mnie kpiąco matka. - Pewnie siedzisz tu na głodno, lub z... ych! - parówkami i nie obchodzi cię, że za chwilę będzie obiad?

 - Kiedy wróciłem do domu, jeszcze go nie było - powiedziałem niemal tak samo jak poprzednie zdanie. Z mamą nie dało się dyskutować. Ona tak bardzo dbała o to, by mieć swoją pracownię, ojciec halę sportową, wspólną z mężem sypialnię, wygodną łazienkę i "przytulny" salon, gdzie pół ściany zajmował telewizor, a trzy książki stały wyeksponowane na półeczce, że nie zauważała, że babcia śpi w salonie na kanapie, a syn na ławeczce w kuchni, na paru kocach i poduszkach. Widać na pierwszy rzut oka, że mają mnie w dupie.

 - Idź w tej chwili do kuchni i czekaj grzecznie na obiad - poleciła. Obrzuciła nieprzychylnym wzrokiem moje długie włosy i czarny podkoszulek. - Mógłbyś się obciąć na krótko - sarknęła. - Widziałam twojego kolegę Jacka - powiedziała nagle z rozmarzonym uśmieszkiem, a mnie prawie wbiło w próg. Widziała mojego wroga i pewnie stwierdziła, że jest "kochanym chłopczykiem" i dlaczego się z nim nie "bawię". 

 - Ma on krótkie, ładnie uczesane włosy - kontynuowała.

 Hm... Rzadkie, nażelowane kłaczki.

  - I chodzi w koszulach z kołnierzykiem, a nie w tych satanistycznych szmatach! - spojrzała na mnie z irytacją.

 Wzdrygnąłem się z obrzydzenia. Jeszcze doprowadzi do tego, że będę musiał chodzić w koszulach w paseczki i wyprasowanych spodniach. I wypastowanych butach.

 Zapadła cisza. Mama nadal stała z ręką na klamce, a ja z coraz bardziej ciążącym plecakiem na korytarzu.

 - Widzę, że nie lubisz Jacka Donaldsona - westchnęła matka i odgarnęła sianowaty kosmyk włosów z czoła. - A to taki dobry chłopak! Spotkałam go dziś. Szedł koło naszego domu i pytał się o ciebie.

 - Cholera - mruknąłem pod nosem. Nie była to dobra wieść. - Dziś Jack wsadził mi głowę do kibla... znaczy sedesu - poprawiłem się prędko i zobaczyłem na twarzy mamy wyraz zaskoczenia. Cofnąłem się, wykręciłem i uciekłem do kuchni.  Miałem tego wszystkiego dosyć.

*

 Siedziałem nad pełnym talerzem i grzebałem w nim widelcem. Czułem na sobie potępiające spojrzenia matki, babki i ojca, który jak zwykle wcinał soję i kiełki. Niedosmażona jajecznica nawet mi nie smakowała, gdyż porcje mamy i babki też jakoś powoli znikały z talerzy. 

 Miałem ochotę się odgrodzić od wszystkich. Żeby mnie nie widzieli, nie słyszeli, nie wiedzieli, co robię, o czym myślę. Może i nie znali moich myśli, ale domyślali się ich na tyle, że szepty matki na mój temat, oraz wymieniane z babcią uwagi były w jakiejś mierze słuszne. "Nigdy nie widziałam tak ponurego dziecka.." usłyszałem głos mamy. Nawet się nie hamowała obgadywać mnie w mojej obecności. Mogłaby mieć choć tyle taktu, choć wszystkim mówiła, jak mają się zachowywać, by nikt ich nie wziął za chamów. Widać, że wielka Światowa Szkoła Dobrych Manier nie oduczyła mojej rodziny plotkarstwa.

 Nagarnąłem włosy tak głęboko na czoło, że gdybym próbował wziąć widelec z żółtą breją do ust, chybabym się tym wszystkim wysmarował, niźli zjadł. Plecak z ciężką zawartością w środku ciążył mi na kolanach. Wiedziałem, co chcę zrobić i to postanowienie napełniało mnie czarną depresją. Wiedziałem, że za chwilę nie będę żył, więc co mi przeszkodzi w powiedzeniu rodzicom paru słów prawdy, która im się zawsze przyda.

 - I ta jego wiecznie naburmuszona mina.... - doleciała mnie uwaga mamy. Ojciec się niespodziewanie dołączył.

 - Oraz satanistyczna muzyka! - dodał skwapliwie.

 Podniosłem głowę i po raz pierwszy w życiu poczułem tak straszny gniew, że miałem ochotę tłuc talerze i się drzeć. Odgarnąłem włosy i obrzuciłem wszystkich roziskrzonym złością wzrokiem. Zmarszczyłem brwi i bluzgnąłem głośno.

 - Zamknąć się i przestańcie o mnie ględzić jak stare baby!

 Posłusznie się zamknęli, a ich oczy były jak okrągłe spodki. Babcia zaczęła szlochać w róg serwetki, widać moją uwagę wzięła za bardzo osobiście. Ojcu wypadła z ust roślina przypominająca trawę (pewnie szpinak), za to matka zerwała się całym swoim chudym ciałem i zakrzyknęła z oburzeniem, które w jej wykonaniu zawsze było święte:

 - Jack nigdy by tak nie odezwał się do swojej matki!

 - Mam w dupie Jacka! - krzyknąłem i walnąłem pięścią w stół, aż przewróciłem szklankę z sokiem jagodowym. - Może go sobie zaadoptuj, co?! Na pewno będzie ślicznym syneczkiem, a nie takim idiotą, którego się wstydzisz przed obcymi! Dajcie mi spokój do cholery jasnej, już mnie i tak nigdy nie zobaczycie! - ostatnie słowa wyrwały mi się wbrew sile woli. Bojąc się, że zacznę przeklinać, wyszedłem zza stołu i z kuchni, po drodze zrywając ręcznik papierowy i wycierając sobie sok ze spodni. Zgniotłem go w kulkę i rzuciłem na podłogę.

 Ścigany krzykami złości, oburzenia, irytacji i tak dalej, chwyciłem wiatrówkę z wieszaka i wyszedłem z domu, przewieszając przez ramię plecaka. Do oczu cisnęły mi się łzy gniewu i rozpaczy. Zgrzytałem zębami.

*

 Z nieba kropiły kropelki deszczu. Nie wiem dlaczego, ale w moim mieście zawsze jest obleśna pogoda. Chyba tylko latem zdarzały się cieplejsze dni, a nie takie mokre, zimne i obślizgłe dzionki, jak dziś, jutro i wczoraj. Takie jak były dwa miesiące temu i jakie będą jeszcze długo. Wbiłem ręce w kieszenie jeansów, a plecak ciągnął mnie do tyłu, gdyż jego zawartość ważyła całkiem sporo, choć na pewno nie tyle, ile mi się wydawało po paru minutach marszu chodnikami - kilka ton.

 Cieszyłem się, że nie mieszkam w centrum, choć moi rodzice rozważali przeprowadzkę (bo tylko w mieście mogą być sobą - jak tłumaczyła mi mama. Co dziwne, do przeprowadzki nigdy nie doszło. Widać, sobą można być i na "wsi"). W miarę blisko był las, a w nim rzeka, w jednym miejscu posiadająca coś jak cztero-pięciometrowa przepaść. A raczej strome zerwanie zbocza. Gdyby ktoś zaczął się zsuwać po nim, oczywiście przeleciał by po zboczu i chlupnął do lodowatej wody rzeki. Nie zaprzeczę, że moim zamiarem było częściowe tego zrobienie.

 Stare kostki chodnika zapadły się w jednym miejscu przy ulicy poniżej jej poziomu i stała na nich woda, przez co brodziłem po kostki, obryzgując siebie i ludzi przy okazji, patrzących się na mnie niezbyt przychylnie. Też nie byłbym szczęśliwy, gdyby jakiś gówniarz chlapał na mnie bez powodu (a z powodem to już byłbym?.. Ech, bez sensu), ale teraz miałem gdzieś zdanie innych. Spuściłem nisko głowę. Jak najniżej. Było mi strasznie zimno, wręcz wstrząsały mną dreszcze. Miałem wrażenie, jakbym był półprzytomny. Patrzyłem na rozedrgane wiązki świateł reflektorów samochodów, odbijające się od mokrego asfaltu i marzyłem o tym, by jakaś ciężarówka wpadła w poślizg i zabiła mnie na miejscu. Resztką siły woli powstrzymywałem się od wskoczenia na ulicę i machania rękoma towarzyszącemu krzykowi "Bądźcie tak dobrzy i rozjedźcie mnie!".

 Zatrzymałem się na przejściu dla pieszych. Zrobiło się tak ciemno, że latarnie i światło wypadające z okien domów były jedynymi źródłami jasności. Nie mogło być trochę więcej niż po dziewiętnastej, a było tak mrocznie, że równie dobrze mogłaby być północ. Księżyc siedział za chmurami, trzęsąc się ze strachu, by go ludzie nie zobaczyli, a gwiazdy pewnie zaspały lub odechciało im się oświetlania naszego obleśnego świata i jakiegoś idioty, który postanowił się zabić. Oparłem się całym ciężarem o latarnię i spojrzałem w niebo z jakąś dziwną rozpaczą. Błagałem Boga, by wszystko mi się udało. Czułem nienawiść - do świata, że zmusza mnie do takich rzeczy, do siebie, że zamierzam skończyć z sobą, i w ogóle do wszystkich - każdego człowieka, który mnie mijał, każdego gołębia, który siedział na parapecie. Glinianych krasnoludków w ogródkach, szczurach grzebiących w śmietnikach i... tak, tego nażelowanego chłystka, żrącego pizzę zupełnie naprzeciwko mnie, ciepłym wnętrzu knajpy. 

 Dopiero po chwili zorientowałem się, że widzę Jacka. Nienawiść wzmogła się tak bardzo, że prawie mnie oślepiła. Czarne płatki zawirowały mi przed oczyma, gwałtownie pobladłem. Machinalnie przygryzłem wargi do krwi i nie myśląc, nie zastanawiając się, cofnąłem się kilka kroków do tyłu, by zakrył mnie cień czyjegoś żywopłotu. Nic nie mogłem na to poradzić - bałem się Jacka tak piekielnie, że lęk, by nie wyszedł on z knajpy i nie rzucił się na mnie, prawie odebrała mi zmysły. Świadomość, że zarazem się boję i wkurzam, była obezwładniająca. Najchętniej wyciągnąłbym pistolet i zaczął strzelać do wszystkich, którzy mnie otaczali, by roztrzaskać szyby wystaw, zniszczyć to, co było tworem zmutowanych, pokracznych istot zwanych ludźmi. 

 Czy zaczynam wariować? zastanowiłem się i trochę mnie to otrzeźwiło. Nie byłem aż tak stuknięty, by zacząć wszystkich mordować. Może tylko Jacka.

 Światło z czerwonego zmieniło się na zielone. Z paroma ludźmi, którzy od dłuższego czasu przyglądali mi się ze zdziwieniem i ciekawością, ruszyłem przez pasy. Z każdym krokiem zbliżałem się do Jacka. Zaczął wychodzić ode mnie strach, została nienawiść. Miałem ochotę wziąć go i pobić tak bardzo, by się już nie podniósł. Jego pulchna, złośliwa twarz, z kiełkującym zarostem i wyłupiastymi oczami była tak odrażająca, jak i moje uczucia co do niej. Z przyjemnością wyobraziłem sobie rozkwaszony nos Jacka, ale wiedziałem, że jakikolwiek ostrzejszy ruch z mojej strony... I to ja miałbym rozkwaszony nos, nie mówiąc już o półrocznej zemście Jacka i oczywiście jego kolegów w szkole, gdzie chyba przestałbym być sobą, a stał się zaszczutym zwierzęciem.

 Stanąłem ponownie na chodniku. Plecak zsuwał mi się z jednego ramienia, włosy obklejały mokrymi kosmykami cały łeb. Zimne krople spływały mi po karku. Stałem jednak stanowczo i gapiłem się przez szybę na Jacka... Dopóki mnie zauważył.

 Na początku otworzył usta. Potem zobaczył wyraz mojej twarzy (był morderczy, zapewniam, choć nie wiem, czy mi uwierzycie) i zrobiło mu się niewyraźnie. A następnie uśmiechnął się kpiąco i wstał.

 A ja w jednej chwili zdałem sobie sprawę z paru rzeczy - że przecież mam iść się zabić, a bójka z Jackiem może tylko temu przeszkodzić. Po drugie - w knajpie siedziała Ta Nieznajoma. Grzecznie w kąciku, piła herbatę i coś czytała. Jakąś książkę.

 Serce mi zaszalało w opętańczych uderzeniach. I wtedy pomyślałem - jeśli zakończę sromotnie bójkę, co ona o mnie pomyśli? To sprawiło, że odwróciłem się na pięcie i odszedłem jak najszybciej, mając nieprzyjemne uczucie, że dopuszczam się do tchórzostwa.

*

 Buty grzęzły mi w błocie do połowy łydek. Na szczęście miałem glany. Drzewa rysowały się mokrymi plamami po moich obydwu stronach, a wytarta pomiędzy trawami ścieżka prowadziła mnie tam, gdzie postanowiłem zakończyć swoje gówniane życie. Niebo było jeszcze czarniejsze, ale chmury jakby się rozeszły i księżyc postanowił łaskawie mrugnąć oczkiem. Mój cień malował się przede mną niczym drugi człowiek. Towarzyszył mi na każdym kroku, a niejasne szelesty w krzakach były częściowym dopełnieniem mrocznej scenerii.

 Ziemia robiła się coraz bardziej rozmiękła. Było tak grząsko, że wysiłek sprawiał każdy krok. Deszcz postanowił niespodziewanie się przymknąć i zniknął, za to pojawił się lodowaty wiatr, przeszywający do głębi, także pożałowałem tego, że posiadam ciało ze zdolnościami dającymi rozeznać temperaturę. Słyszałem cichy szum i wiedziałem, że zbliżam się do rzeki. Ściągnąłem plecak i trzymałem go w sztywnych ze strachu rękach. Zacząłem się pocić - nie wiedziałem dlaczego, ponieważ Samobójstwo Idealne miałem zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach i od dawna byłem jak najbardziej zdecydowany na ten ryzykowny krok.

 Pojawił się czerwono-zielony znak namalowany na drzewie przez jakiś kopniętych harcerzy. Kto widział taki zestaw kolorystyczny? Szum podgłośnił się, jakby wodnik zamieszkujące głębiny rzeki pociągnął z suwak z głośnością na full.

 Niespodziewanie ścieżka skończyła się, tak samo jak i trawa i stałem na wysokiej, poszarpanej skarpie. Zapadłem się prawie po kolanach i nawet glany mnie nie uratowały. Przeraziłem się, że zbocze się pode mną zapadnie i zniknę pod zwałami ziemi, na wieki uduszony, toteż ze zdławionym wrzaskiem wyrwałem nogi z czarnej w ciemnościach mazi i rzuciłem do tyłu.

 Stałem na drżących nogach, cały się trzęsłem. Podbródek dygotał mi jak małej dziewczynce. Rzeka znajdowała się jakieś cztery metry poniżej mnie, ale mnie się zdawało to otchłanią bez dna. Poczułem mdłości. I obrzydzenie. Ja mam tak wskoczyć? Do atramentowej głębi, zdającej się wyciągać po nie lepkie macki? Aż się wzdrygnąłem.

 Kucnąłem na ziemi i położyłem przed sobą pudełko z rewolwerem i sznurem. Gałęzią wisielca zdawał się być idealnie położony na samym brzegu przepaści konar buka. Wyciągnąłem pistolet i nagle poczułem się jakoś tak nieswojo - zawsze można myśleć o samobójstwie w domu, ale.. gdy ma się to zrobić, człowiek zaczyna odczuwać niejasne wątpliwości. Przypominają mu się nagle wszystkie historie związane z samobójcami i ich zabójstwami. A gdy nadeszła do tego zasłyszana gdzieś wiadomość, że po powieszeniu człowiekowi puszczają wszystkie mięśnie łącznie ze zwieraczem, zemdliło mnie leciutko i zawahałem się. Na chwilkę. Potem nagle uświadomiłem sobie, że powiedziałem rodzicom, że nigdy mnie już nie zobaczą.

 - Cholera - mruknąłem pod nosem.

 Zniknąć można także nie zbijając się.

 "A szkoła? Nauczyciele? Rodzina?" szeptał we mnie jakiś głosik. "Dla nich powinieneś się zabić". Zagryzłem zęby i podszedłem do buku. Nie miałem wyjścia. Kolana mi omdlewały, czoło oblewało się potem, ale nie rezygnowałem. Wszystkie wrażenia nagle się spotęgowały. Do głowy mi uderzało coraz więcej wspomnień... Podobno człowiek przed śmiercią przypomina sobie całe swoje życie. Zapach lasu stał się tak intensywny, że aż za bardzo. Podrapania na rękach od gałęzi piekły ogniem. 

 Związałem jednak pętlę i zarzuciłem sobie na szyję. Przełknąłem ślinę. Nabiłem na stojąco pistolet (dziadek pokazywał mi, jak to się robi. Pewnie nigdy mu do głowy nie przyszło, do jakich sprawek będę używał tę umiejętność) i przystawiłem sobie do skroni. Poczułem chłód lufy i stwierdziłem, że wolałbym  postraszyć Jacka bronią, a nie siebie. Podszedłem do granicy skarpy, także czubki butów były na samej granicy. Po raz kolejny przyszło mi do głowy, że jeszcze mam chwilę, by się cofnąć, by zrezygnować. Ręce mi się tak trzęsły, że z trudem trzymałem palec na spuście. Cały byłem mokry.

 "Boże wybacz mi" pomyślałem, z oczu popłynęło mi kilka łez. I nacisnąłem spust, zarazem skacząc.

*

 Zaświszczało mi w uszach, potem zapadłem się w lodowatą otchłań. Straciłem zmysły, jedynym decydującym uczuciem był straszliwy ból na skroni. Myśli rozsypały mi się niczym przedziurawiony worek z kamieniami. Nie wiedziałem, ile to wszystko trwało. Może dziesięć minut, może sto lat.

*

*

*

 Wtenczas widziałem tylko swoje wnętrze i wyrzucałem sobie - co ja chciałem zrobić? Chciałem zniszczyć sobie życie? Co z tego, że było do niczego - ale BYŁO. Nie mogę marnować czegoś, co zostało mi szczodrobliwie dane. Byłem idiotą, że chciałem się zabić. Po co? Wiem, szkoła, rodzina, itd., ale... Nie dało się wykluczyć z tego faktu, że jeszcze kilka lat dręczenia i mogę się uwolnić. Wyjechać z miasta, zorganizować sobie normalne życie, poznać wielu ludzi i nie dręczyć się przeszłością. A ja chciałem zerwać zasłonę, która oddzielała mnie od śmierci, tchórząc... Tak, tchórząc. Byłem tchórzem. Moje powody do samobójstwa były bez sensowne. Z pewnością jest o wielu więcej ludzi, żyjących w większym ugnojeniu niż ja... A jednak pełnych nadziei na odmienienie losu. Albo i bez nadziei, ale też i bez takich chorych pomysłów, jakie ja miałem.

 Po jakimś czasie, którego nie potrafiłem zmierzyć, zorientowałem się, że nie umarłem. Że będę żył. Ból w skroni świadczył, że czuję i umiem racjonalnie stwierdzić, co się ze mną stało. Miałem wrażenie, że płynę - ale nie odczuwałem ani chłodu, jaki powinien być w rzece wczesną wiosną, ani też nie miałem potrzeby oddychania. Szczerze mówiąc, ja nawet nie wiedziałem, czy oddycham. Czułem się tak, jakbym siedział w czarnej trumnie, w dodatku z zamkniętymi oczyma, bombardowany wspomnieniami, wyrzutami, oskarżeniami na samego siebie, ulgą, że nie stanąłem przed Sądem i chęcią poprawy. Chyba takie wyrzuty sumienia miałem jedynie podczas swojej pierwszej spowiedzi.

 Ostatecznie stwierdziłem z niemiłym lękiem, że cóż z tego, że się nie zastrzeliłem (fakt, że nie powiesiłem, też był dla mnie zagadkowy), skoro mogę się utopić. Jednocześnie tak jakby uderzyłem w coś twardego, aż jęknąłem. Cały mój wewnętrzny świat zawirował, jakby domagał się świeżego oddechu, obudzenia. Poczułem coś miękkiego pod głową i nagle... Rozkaszlałem się strasznie, wypluwając wodę z gardła i otwierając oczy gwałtownie, niczym ryba wyciągnięta na powierzchnię.

 - Wszystko ok? - usłyszałem czyjś krzyk. Opadłem dramatycznie na plecy (atak kaszlu poderwał mnie do pozycji siedzącej) i zorientowałem się, że moja głowa spoczywa na kolanach tej... tej Dziewczyny.

 Osłupiałem. Wytrzeszczyłem oczy. Zaczęło mi szumieć w głowie i nie wiem, ale chyba się zaczerwieniłem. Widziałem, że coś do mnie mówi, ale jej twarz, nisko nade mną pochylona, jej zielone oczy, nakrapiane brązowymi plamkami, mały nosek i duże usta oraz kilka piegów na policzkach tak mnie oszołomiło, że gdy tylko odetkały mi się uszy, szepnąłem:

 - Co..co tu robisz? - z niedowierzaniem usłyszałem dźwięk swojego głosu. Był ochrypły i jakiś strasznie... osłabły.  Odchrząknąłem lekko. - Skąd... skąd wiedziałaś.. że tu... będę? 

 - Zobaczyłam cię w knajpie - powiedziała. Trzymała mi głowę na swoich kolanach i patrzyła się z taką troską i niepokojem, jakby się bała, że zaraz umrę. Cóż mam powiedzieć, było mi w miarę przyjemnie (oprócz tego, że byłem mokry, siny z zimna i zakrwawiony). Umilkła na chwilę. Zaczęła, jakby z wahaniem: - I nie wiem dlaczego, ale wyglądałeś tak... Że zrozumiałam, że muszę za tobą pójść. Co tu robiłeś, chciałeś się zabić?! - wybuchnęła nagle głośno.

 - Już nie - mruknąłem i nagle coś sobie uświadomiłem. - Cały czas za mną szłaś... Nie bałaś się?

 - W ogóle się nie zastanawiałam, co robię - odparła. 

 Spróbowałem się podnieść, głowa mi huczała. Siedziałem tuż na brzegu rzeki, która cicho mrucząc, płynęła obok nas. Miękki piasek przykleił się mi do spodni i byłem cały w nim utytłany, ale miałem to gdzieś. Latarka dziewczyny leżała na ziemi i świeciła na nas. Nadal była noc, księżyc wielki jak balon. Z miłą chęcią przekułbym go igłą, gdyby nie to, że zalała mnie fala szczęścia. Ona... się w ogóle nie zastanawiała! Zaniepokoiła się i poszła za mną. Nawet moja mama by się tak nie zachowała. I ona, dziewczyna, nieznajoma, osoba, w której jestem, cholera jasna, zakochany, wkurza się na mnie, że chciałem się zabić! Ach, nigdy bym czegoś takiego nie przypuszczał, nawet w najpiękniejszych snach.

 Zobaczyłem sznurek na swojej szyi. Oprócz pętli, kawałek, który wisiał luzem, miał na oko z dwadzieścia centymetrów i wyglądał, jakby ktoś przypalił mu jego końcówkę.

 - Czy ja - zacząłem z niedowierzaniem. - Strzelając sobie w łeb, popsułem szubienicę?

 - Najwyraźniej - roześmiała się Nieznajoma. - Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybyś... - urwała i w jej oczach pojawiło się coś jakby zmieszanie.

 - Umarł? - dokończyłem. Skinęła głową. I wtedy postanowiłem zadać jej pytanie, na które przygotowywałem się już od dawna:  - Jak masz na imię? Dawno chciałem cię zapytać.

 - Cheyenne, ale mów mi Chey - uśmiechnęła się lekko. - Jak zapomnisz, spojrzyj sobie na mapę USA.

 - Nie zapomnę - roześmiałem się. - Connor - podałem jej dłoń. Uścisnęła ją. Miała szczupłe, cienkie palce, ale wyczułem w nich siłę.

 - Też chciałam się dowiedzieć, jak się nazywasz - wyznała nagle. Cały drgnąłem.

 - Widziałem cię kilka razy - powiedziałem.

 - Raz, kiedy szłam na spacerze z psem....

 - To było po raz pierwszy. Trzeci raz to się przed tobą wywaliłem na schodkach... Dlaczego wtedy nie zaczęłaś ze mną rozmawiać? Zaczepiłem cię...

 Spuściła głowę.

 - Bo akurat myślałam, że się poryczę - powiedziała szybko, cichym głosem. - Nie pytaj dlaczego, to związane jest z moją rodziną. W innym wypadku oczywiście bym się zatrzymała, a wtedy to nawet nie usłyszałam, że coś mówisz. Przepraszam - podniosła na mnie wzrok. 

 Wybaczyłbym jej, nawet gdyby mnie wtedy kopnęła.

- Pominąłeś drugi raz - zauważyła, jakby chciała zmienić temat. Widać wyczytała za dużo z moich oczu.

 Zagryzłem wargi.

 - No, wtedy, w szatni - mruknąłem. - Bili mnie.

 - Chciałam ci pomóc - zapewniła mnie żarliwie, chwytając za dłoń. Zorientowałem się, że nadal wszyscy klęczymy na piachu i prowadzimy rozmowę, jakby świat nie istniał. - Ale - urwała i nagle dodała z jakąś taką zaciętością, której nigdy u niej nie widziałem: - Ten... cholerny Jack Donaldson - wymówiła to imię tak, jakby widziała w wyobraźni jakiegoś ohydnego gada. - Bałam się, że mnie pobije. Powiedział, że jeśli w cokolwiek się wtrącę, to mnie tak z kolegami zrobi, że mnie moja własna matka nie pozna.

 - Zabiję go.

 - Nie, no przestań. I tak powinnam ci pomóc, ale byłam dopiero po raz pierwszy w waszej szkole i jakoś tak.... nie pomyślałam. Powinnam zawołać nauczycielkę. Wtedy stwierdziłam, że i tak nie mam jak ci pomóc, więc... Przepraszam. Potem długo o tym myślałam. Nie chciałam, byś myślał, że jestem jakąś głupią, tchórzliwą kretynką - powiedziała, nabierając gwałtownie powietrza, jakby mówiła na jednym wdechu.

 - Nie myślę - zapewniłem ją gorąco. Nie wypuszczałem jej dłoni ze swojej. - A możesz mi powiedzieć... - zacząłem i urwałem.  Poczułem, jak rumieniec bucha mi na twarz. - Dlaczego nie chciałaś ze mną rozmawiać, kiedy zaczepiłem cię ostatnim razem?

 - Bo zobaczyłam swojego ojca - powiedziała prawie szeptem. - Nie będę ci wszystkiego tłumaczyć... Może kiedyś. Powiem ci tylko, że przepraszam.

 - Nie masz za co - rzekłem.

 - Nie zabijaj się już więcej, słyszysz? - powiedziała ostro. I mówiła to szczerze.

 - Nawet nie spróbuję. Dasz mi swój telefon?

 Spróbowała się uśmiechnąć i skinęła głową. Mi szczęście i radość uderzyła do głowy. Wprost nie myśląc, co robię, oszalały i po raz pierwszy czujący się tak, jak w tej chwili, objąłem ją obydwoma rękoma. Ona drgnęła zaskoczona, ale nie odsunęła się. Spojrzałem nad jej głową na niebo i księżyc, oraz czarne czubki drzew, szarpane wiatrem. Powinienem umierać z zimna, ale było mi ciepło. Chciałem się modlić, płakać, krzyczeć, śmiać. Kompletny mętlik.

 - Dziękuję ci za wszystko - szepnąłem. Chey podniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy. Znacie tę chwilę, gdy wiecie, o czym myśli druga osoba, gdy odwzajemnia twoje uczucia i tak jakby obiecuje... Że będzie zawsze z tobą, zawsze po twojej stronie? Ja wtedy je poznałem. Nie pohamowałem się i pocałowałem ją. Poczułem coś jakby iskrę w środku głowy i myśl "Boże, co ja robię?!". Chey zaskoczona moim uczynkiem, zerwała się na równe nogi przerwała melodramatyczną chwilę.

 - Idź już do domu - powiedziała zdławionym głosem. Cała się trzęsła. Podniosłem się również i czułem się jak jakiś bohater.

 - Za chwilę - powiedziałem. Nie kręciło mi się w głowie i czułem się tak silny... Jak zawsze tego potrzebowałem. - Najpierw pobiję Jacka.

 - Pobijesz, nie zabijesz? - upewniła się.

 - Tak.

 - To dobrze. Nie chcę, by pierwszy pocałunek, jaki dostałam, był od mordercy.

 Nie będzie się musiała martwić. Ale co postanowiłem, to zrobię. Zemszczę się na tym bydlęciu w ludzkiej skórze. Mam gdzieś szkołę, nauczycieli, rodzinę, Jacka. Mam kogoś, kto mi pomoże. Odnalazłem swoje miejsce na świecie."

 

 

 

Yyyyy..... I co uważacie? Bo ja dochodzę do wniosku, że to straszny kicz :/ Drugą część wrzucę za kilka dni, muszę ją przeredagować, choć mam już ją napisaną. Sorry za "brzydkie słowa" w tekście. Musiałam się wczuć  :P Mam nadzieję, że się spodoba, choć wątpię. Czekam na komentarze ;)

  • Like 2

Share this post


Link to post
Share on other sites

Nom, Pani King, teraz ja skomentuję, bo coś tu głucho i pusto. Prowadzisz potoczystą i soczystą narrację. W dodatku jest bardzo klimatycznie, tak po amerykańsku co bardzo lubię, czytuję Stephena Kinga. Opisy są ciekawe, nie nudzą, nie leją się jak kluchy. Historia choć dosyć typowa, jest tak napisana, że wciąga, mam w sobie unikalny pierwiastek którym pewnie jest Twój talent ;) No i głównym bohaterem jest metalowiec;) Swoją drogą, bardzo dobrze skonstruowana postać. Pięknie dobierasz słowa aby podkreślić depresyjne nastroje głównego bohatera. Jego problemy, udręki, cały stan psychiczny są realistyczne a to duży plus ;) Pokazujesz, że ludzie oceniają tylko samobójców negatywnie anie prawdziwych sprawców nieszczęścia. Mimo, że ciągle w tekście przewija się motyw samobójstwa, każdy fragment jest skonstruowany odmiennie, dzięki temu czytelnik, nie powie: no nie znowu to samo ;) Końcówka, tu się z Tobą zgodzę, nazbyt romantyczna i nie wiem czy prawdopodobna. Z drugiej strony przypomina mi taki film Ben X, jeśli nie oglądałaś, nadrób to koniecznie. Wolałbym aby ostatnia cześć była bardziej enigmatyczna, a tak jest nieco naciągana. Bardzo bym chciał abyś rozwinęła tą historię, dodała więcej wątków (nie wiem czy celujesz w fantastykę czy literaturę piękną) bo naprawdę na to zasługuję;) Czekam na drugą część. Podsumowując jest dobrze, przyjemnie się czytało, masz swój styl, który oceniam bardzo wysoko, talent do konstrukcji fantastycznych opowieści ;), pisz dużo i czytaj, nie oceniaj się nisko jak główny bohater, bo uznam Ciebie za wariatkę, a wiedz, że pracuję w szpitalu psychiatrycznym ;) Jedyne co musisz zrobić to ciągle się rozwijać. Nie sypiąc zanadto lukru, wskaże parę mankamentów:

Masz parę powtórzeń, np. babka a później pojawia się babka od chemii. Przydałoby się nadać imiona rodzicom i babce, wtedy miałabyś szersze spektrum, większe pole do popisu. Rewolwer schowany w łazience nie do końca mnie przekonuję.Zdanie matki Connora "Obcować z rodziną" brzmi dość dziwnie.

  • Like 1

Share this post


Link to post
Share on other sites

Nom, Pani King, teraz ja skomentuję, bo coś tu głucho i pusto. Prowadzisz potoczystą i soczystą narrację. W dodatku jest bardzo klimatycznie, tak po amerykańsku co bardzo lubię, czytuję Stephena Kinga. Opisy są ciekawe, nie nudzą, nie leją się jak kluchy. Historia choć dosyć typowa, jest tak napisana, że wciąga, mam w sobie unikalny pierwiastek którym pewnie jest Twój talent ;) No i głównym bohaterem jest metalowiec;) Swoją drogą, bardzo dobrze skonstruowana postać. Pięknie dobierasz słowa aby podkreślić depresyjne nastroje głównego bohatera. Jego problemy, udręki, cały stan psychiczny są realistyczne a to duży plus ;) Pokazujesz, że ludzie oceniają tylko samobójców negatywnie anie prawdziwych sprawców nieszczęścia. Mimo, że ciągle w tekście przewija się motyw samobójstwa, każdy fragment jest skonstruowany odmiennie, dzięki temu czytelnik, nie powie: no nie znowu to samo ;) Końcówka, tu się z Tobą zgodzę, nazbyt romantyczna i nie wiem czy prawdopodobna. Z drugiej strony przypomina mi taki film Ben X, jeśli nie oglądałaś, nadrób to koniecznie. Wolałbym aby ostatnia cześć była bardziej enigmatyczna, a tak jest nieco naciągana. Bardzo bym chciał abyś rozwinęła tą historię, dodała więcej wątków (nie wiem czy celujesz w fantastykę czy literaturę piękną) bo naprawdę na to zasługuję;) Czekam na drugą część. Podsumowując jest dobrze, przyjemnie się czytało, masz swój styl, który oceniam bardzo wysoko, talent do konstrukcji fantastycznych opowieści ;), pisz dużo i czytaj, nie oceniaj się nisko jak główny bohater, bo uznam Ciebie za wariatkę, a wiedz, że pracuję w szpitalu psychiatrycznym ;) Jedyne co musisz zrobić to ciągle się rozwijać. Nie sypiąc zanadto lukru, wskaże parę mankamentów:

Masz parę powtórzeń, np. babka a później pojawia się babka od chemii. Przydałoby się nadać imiona rodzicom i babce, wtedy miałabyś szersze spektrum, większe pole do popisu. Rewolwer schowany w łazience nie do końca mnie przekonuję.Zdanie matki Connora "Obcować z rodziną" brzmi dość dziwnie.

Bardzo Ci dziękuję za naprawdę miły komentarz! Przyznam się, że jestem naprawdę ucieszona i zaskoczona Twoją dobrą opinią o moim opowiadaniu. Nie zgadzam się z nazwaniem ''Panią King" - by osiągnąć 1/10 talentu tego pisarza, musi upłynąć sporo czasu, jeżeli nie cała wieczność. Dziękuję bardzo za każde słowo i zdanie z Twojego posta ♥ Poprawki biorę pod swoją uwagę i postaram się nie robić takich błędów w przyszłości. Do rad się zastosuję ;) Rewolwer schowany w łazience... Fakt, zły pomysł :P Co do tego, że Connor jest metalowcem - ostatnio każdy mój bohater nim jest, a przemycanie nazw zespołów do tekstu stały się moją dziwną manią   :P Ben X nie oglądałam, ale postaram się to zrobić.

Aha, jeszcze jedno - to opowiadanie się nie skończyło! W sensie, źle to wcześniej napisałam - nie wrzuciłam pierwszej części, tylko pierwszą połówkę. Mogę dodać koniec - i mam nadzieję, że Ci się spodoba, a dobra opinia nie zmieni. Teraz dodałabym - jak mówisz - więcej wątków, imiona dla rodziny, poprawiłabym nieprawdopodobny romantyzm, ale pisałam to w sierpniu, nie chcę tego teraz przerabiać ;)  Więc proszę, taka końcówka:

 

"

*

 

 Biegłem przed siebie, tak szybko, jak potrafiłem. Ze względu na swoją niezbyt wyćwiczoną kondycję, dyszałem głośno i czułem, jak tracę siły. Obok mnie Chey radziła sobie zdecydowanie lepiej. Pewnie te spacery z psem po lesie coś zrobiły. Wydostałem się z lasu już jakiś kwadrans temu. Choć dobiegała dziewiąta, miałem nadzieję, że Jack się gdzieś nadal plącze koło mojego domu. Chciałem podejść do niego i rozwalić mu twarz. Zemścić się za te wszystkie lata, w których byłem poniewierany, a te nagłe ulotnienie lęku, jakby poznanie Chey sprawiło, że wręcz nie mogłem uwierzyć w swoją odmianę. Kiedyś jak bym zobaczył Jacka, odwróciłbym się i zwiał, modląc się w duchu, by mnie nie zauważył i nie upokorzył gdzieś publicznie. Doszedłem w tym już do perfekcji. A teraz sam szukałem tego gościa, by mu dołożyć. Nie wiem, czy Chey podzielała mój zamiar, choć bardziej bym powiedział, że tak.

 Zwykły asfalt się skończył, pojawiły chodniki i budynki. Wysokie bloki i sklepy, a także wiele innych budynków przemysłowych przysuwały się z równym tempem moich kroków. Było bardzo ciemno, deszcz, który w lesie zniknął, teraz szlachetnie postanowił się pojawić i moje mokre włosy łącznie z ubraniami znów przemoczyć. Byłem pewien, że po tej nocy rozchoruję się tak strasznie, że wyląduję w szpitalu. Pomimo głębokiej rany na skroni i sączącej się przez nią krwi, nie przeszkadzała mi ona w zachowaniu równowagi, ani też nie ćmiło mi się przed oczyma. Czułem się jak na dużej dawce haju, czy też kofeinowym kopniaku. Adrenalina buzowała w żyłach i nie wiedziałem, co to sprawiło - pocałunek Chey, wściekłość zgromadzona przez te kilka lat, czy niedoszłe samobójstwo? Pistolet gdzieś utonął w rzece i cieszyłem się, że tam wylądował. Tam było jego miejsce i niech tam spoczywa w pokoju. Bardziej przyda się glonom i rybom, niż mnie.

 Pojawiły się latarnie. Ludzi było coraz mniej, komu by się zresztą chodzić w takiej ohydnej pogodzie po dworze. Dzieci, którym pogoda zwykle nie przeszkadza, leżały pewnie w łóżkach, położone tam przez swoje troskliwe babcie. Mam nadzieję, że te babunie nie przypominały mojej staruszki. No, ależ jestem pełen empatii.

 Dotarłem pod swój dom zgrzany. W moich (na serio moich? Może...mojej rodziny?) oknach paliło się przytłumione światło. Pewnie dyskutowali na mój temat i obmyślali karę, ale jeśli lepiej ich znam, jakieś psychologiczne wytłumaczenie mojego zachowania, by stwierdzić "jak to by pomóc mojemu umysłowi, aby zaczął normalnie funkcjonować".

 - Tu mieszkasz? - zapytała cicho Chey, gdy stałem i gapiłem się dłuższą chwilę z zadartą głową do góry. Skinąłem głową potakująco.

 - A ja... - zaczęła, ale jej przerwałem.

 - Wiem, gdzie. Tam - wskazałem kierunek kciukiem. Zrobiła duże oczy, ale nie zamierzałem jej tłumaczyć, skąd mam takie informacje. Miałem co innego do roboty. Zacisnąłem szczęki, pięści. Zmarszczyłem brwi i wypuściłem głośno powietrze spomiędzy zębów. Zobaczyłem Jacka.

 Nie wiedziałem jak się przed nim znalazłem. Stał oparty o latarnię i mnie nie widział, odwrócony plecami. Miałem wrażenie, jakby pchnął mnie niewidoczny wiatr, albo jakbym miał niewidzialny motorek, działający bez mojego rozkazu. Po prostu - stałem dwadzieścia metrów przed Jackiem, a teraz mógłbym go huknąć w łopatkę. Przyjacielsko. Ale oczywiście tego nie zrobiłem.

 - Hej, Jack - powiedziałem. Zdziwiłem się na samo brzmienie mojego głosu. Był ironiczny i pewny siebie. Nie było w nim nic ze strachu. Jack odwrócił się gwałtownie i na mój widok parsknął złośliwym śmieszkiem. Pewnie nie wyglądałem zbyt groźnie - chudy chłopaczek, w przemoczonych ubraniach, długimi włosami przyklejonymi do twarzy i pełnej zaciętości minie.

 - Witaj, McCartney - powiedział kpiąco. - Wpadłeś do szamba? Szukasz jakiejś zaczepki? - omiótł moją twarz w poszukiwaniu paniki. Nie znalazł jej, za to zobaczył strużkę krwi sączącą się z mojej rany i unurzany w niej policzek. Twarz mu leciutko zbaraniała, a ocalałe szare komórki jego mózgu powoli zastanawiały się, skąd mogłem znaleźć takie okaleczenie.

 - Chciałbym ci coś powiedzieć - powiedziałem ostro.

 - Słucham - wyszczerzył zęby. - Słucham cię, debilu.

 "Mogę go uderzyć?" zapytałem sam siebie i sam też sobie zabroniłem. Jeszcze nie teraz.

 - Jesteś napompowanym mięśniakiem i wyglądasz jak przygłup zdjęty z gazety dla emerytów - bluznąłem. Wiem, głupie obelgi, chciałem jednak, by to on zaczął.... bójkę. 

 Donaldson wykonał szybki w jego mniemaniu zamach ręką, by chwycić mnie za kołnierz, ale ja znałem tę jego starą sztuczkę. Minimalnie pochyliłem głowę i jego łapsko przeleciało nade mną ze świstem. Jednocześnie rzuciłem się na niego, waląc go głową w brzuch i przewracając na chodnik.

 Był w moim wieku, ale zarazem wyrośnięty i wielki jak byk. Silny jak dinozaur. Głupi jak wół. Ale to nie znaczyło, że nie potrafił się bić. Pshaw, miał w tym większe obeznanie, niż ja, słaby metalowiec z przedmieścia. Zaraz też po przejściu zamroczenia huknął mnie w wątrobę, usiłował wykręcić moje ręce, zmasakrować twarz o latarnie, założyć dźwignię na łapę i złamać kręgosłup. Oczywicie, w dużej mierze mu się to nie udało. Podczas ataku na moją twarz, gdzie za broń służył słup latarni, udało mi się przepchnąć kosz na śmieci kopniakiem, co pozwoliło też wyrwać mi się Jackowi, gdy on sam dostał po żebrach metalowym, prawie dwumetrowym wiadrem na odpadki. Stanąłem naprzeciwko niego. Deszcz lał mi się na łeb, czułem rozpierającą od środka wrzącą zawziętość. Nie miałem pojęcia, gdzie jest Chey, w tej chwili mnie to nie obchodziło. Wiedziałem, że mam podbite oko i spuchniętą wargę, ale Jack nie prezentował się o wiele lepiej.

 Co mnie rozbawiło, ten chłystek myślał, że próbuję go zabić i jego obrona była częściowa rozpaczliwa. Donaldson odepchnął kosz od siebie i stanął skulony, w pozycji do ataku.

 Okrążaliśmy się powoli, a gdy ten rzucił się na mnie, uskoczyłem dziesięć centymetrów w bok i powaliłem go ciosem w szczękę. Oczywiście nie do końca.

 Wół, o imieniu Jack, zatrzymał się oszołomiony. Rozcierałem bolące kostki palców, sycząc pod nosem z bólu i patrzyłem na coraz bardziej zaznaczający się siniak na podbródku Jacka. Wtem on, jakby czekając na jakieś rozluźnienie uwagi z mojej strony, jednym ciosem umięśnionego łapska powalił mnie na ziemię i zaczął okładać. W jednej chwili mój nos przestał przypominać nos, a zamienił się w krwawą masę. 

 Spokojnie, nie poddałem się. Oślepiony własną krwią, pełen białej gorączki, huknąłem swoim czołem w jego twarz. Usłyszałem coś jakby chrzęst łamanych kości czy zębów. Uśmiechnąłem się z satysfakcją i wtedy coś niczym metal wbiło mi się w bok. Opór Jacka jakby częściowo zmalał. Jego ręce puściły mnie, co pozwoliło otrzeć mi oczy z juchy i spojrzeć w dół. Zobaczyłem mały nożyk, wbity w mój bok i gęstą strużkę krwi, wypływającą z rany. Zemdliło mnie, usłyszałem wycie kogutów policyjnych i czyjeś ramiona chwyciły mnie pod pachy, podnosząc z chodnika, na którym ku swojemu zdziwieniu, klęczałem.

 Wyrywającego się Jacka przytrzymywało dwóch policjantów, mnie jakiś jeden umundurowany. Nie miałem najmniejszej ochoty się wyrywać, byłem jakby ogłuszony. Bok pękał mi od bólu, łeb i twarz też. Mąciło mi się w głowie. Rozglądałem się półprzytomnie, by zobaczyć jedynie obok siebie pełną satysfakcji jakąś babcię w budce telefonicznej, oświetloną przez policyjne reflektory  i ściskającą w dłoni telefon. Pewnie to ona ściągnęła gliny. 

 "A gdzie jest jest Chey?" myślałem, rozglądając się.

Ktoś wciągnął mnie do radiowozu. Oparłem się o tapicerkę, która w jednej chwili pokryła się moją posoką i odpłynąłem. W mrok. Straciłem przytomność, a przynajmniej na chwilę nie zdawałem sobie sprawy, gdzie jestem, co się ze mną dzieje, i co się stanie. Miałem wszystko gdzieś. Rany, jakie odniosłem, przytępiły mi zmysły.

*

 - Nie, nie wykryłem żadnych narkotyków.... Coś tam poniszczyli państwowego mienia... Dwójka młodych chłopaków. Jakaś dziewczyna się zgłosiła... Dużo krwi. Wypuścić? Dobrze. Do usłyszenia, szefie.

 Otworzyłem oczy i potoczyłem wokół siebie nieprzytomnym spojrzeniem. Leżałem na jakimś białym łóżku, w samych spodniach i butach, a cała moja górna połowa była pookręcana bandażami. Obok łóżka stał maleńki stolik i kroplówka na wysokim pręcie. Po drugiej stronie stolika leżał na łóżku Jack, tyle że prezentował się o wiele gorzej ode mnie. Na czole miał zakrwawiony kompres, nos wielki jak spuchnięta śliwka, a reszta ginęła w bandażach.

 "A może ja wyglądam tak samo?" przestraszyłem się lekko. Na stoliku leżało małe lusterko. Chciałem je podnieść prawą ręką, ale okazało się, że jest ona przykuta do metalowej barierki łóżka kajdankami. "Jestem w szpitalu, domu wariatów, czy na komisariacie?" zastanowiłem się. Wyciągnąłem lewą rękę, podniosłem do góry lusterko i przyjrzałem się w nim. Nie zdusiłem okrzyku przerażenia, spokojnie. Po prostu go nie wydałem.

 Oczy miałem podbite jak nigdy, nos dochodził jakoś do siebie, choć to nie znaczy, że nie był fioletowy od sińca. Warga podpuchnięta, na skroni kilka szwów. Spojrzałem na swój brzuch, a konkretnie bok. Rana od noża Jacka była zabandażowana. "Co jest grane?" myślałem.

 Spojrzałem przed siebie. Przez grubą szybę w ścianie zobaczyłem korytarz, przechodzące po nim jakieś pielęgniarki i tył czarnego policjanta, który najwyraźniej na korytarzu miał biurko, w dodatku odwrócony był ode mnie plecami.

 Szyba, lekko uchylona, dobiegał przez nią szum rozmów pielęgniarek i zakończona gadka policjanta przez telefon, która przerwała mi sen.

 Czułem się na tyle zdrowy, że miałem ochotę zwiać. Ale ta kajdanki... "Czy moi rodzice wiedzą, że tu jestem?" pomyślałem niezadowolony. Wszyscy wezmą mnie za zbrodniarza, choć to jedynie policja mnie zgarnęła za "zakłócanie porządku dziennego". Nic nie znaczyło, że to wszystko działo się w nocy. Może więc raczej "zakłócanie ciszy nocnej"? Nie bałem się, wielu osobom się zdarzało, że policja ich zakuwała w kajdanki, szef strzelał gadkę, że nie mają się bić, i tak dalej, a potem wypuszczał. Jak coś naprawdę popsuli, czy się pobili z uszkodzeniem czyjegoś życia/zdrowia, niekiedy delikwenci musieli płacić jakąś karę. Pewnie z tego powodu moi rodziciele nie byliby zbyt zadowoleni. Nie lubili bulić kasy, a szczególnie na mnie.

 Policjant wstał z krzesła i podszedł do szklanych drzwi. Zmrużyłem powieki, chcąc udawać, że śpię, ale zdałem sobie sprawę, że to głupie. Wobec tego otworzyłem ślepia jak najszerzej i usiadłem, opierając się plecami o poduszkę. Kajdanki zaczynały mnie wkurzać, ten jej klekoczący łańcuszek przypominał mi dziwne biżuterie mojej matki.

 Policjant otworzył drzwi kluczem. Wszedł do środka pokoju, zamykając go starannie. Zobaczył, że nie śpię i ze swojej dość dobrotliwej, ojcowskiej twarzy, zdobnej w wąsik, zmienił z lekkiego uśmiechu w "groźnego" marsa.

 - Synu - powiedział surowo, siadając na jakimś plastikowym krzesełku. - Możesz mi powiedzieć, co sprawiło, że lałeś się z tym gościem? On jest nieprzytomny, więc zapytam się ciebie. Napadł cię?

 - Nie - powiedziałem i teraz zdałem sobie sprawę, że nie powiedziałem do końca prawdy. - Zaczepiłem go, a on się pierwszy na mnie rzucił.

 - Znasz go?

 - Tak.

 - Kto to jest?

 - Mój... znajomy ze szkoły. Nazywa się Jack Donaldson.

 - A ty?

 - Connor McCartney.

 Policjant lekko się uśmiechnął.

 - Wiesz, że większość gości, których przesłuchiwałem, tak łatwo nie zdradzali wiadomości o sobie?

 Wzruszyłem ramionami.

 - I tak wiecie, jak się nazywam - powiedziałem. "Trafiłem" pomyślałem, widząc zaskoczony wyraz twarzy policjanta. 

 Ten odchrząknął, poprawił się na krześle i kontynuował urzędowym tonem, zapisując dane do zeszytu:

 - Wiek?

 - Siedemnaście. W tym roku skończę osiemnaście.

 - A on?

 - On już skończył.

 - Dobrze. Czy wiesz, że Jack Donaldson ma przez ciebie wyłamane dwa zęby, złamany nos, dwa żebra i zwichniętą szczękę?

 Uśmiechnąłem się. Szczerze.

 - To dobrze.

 - Dobrze? - policjant podniósł do góry brwi. Na jego twarzy odmalowało się zdziwienie. - Oczekiwałem po tobie raczej skruchy i wybuchu żarliwych przeprosin.

 Wzruszyłem ponownie ramionami. Ta rozmowa zaczynała mnie męczyć, tak samo jak jaskrawe światło jarzeniówek. Oczy mi się kleiły. Nawet nie wiedziałem, czy była noc, czy dzień, gdyż ktoś mi zakosił zegarek, a w pokoju nie było okna z naturalnym światłem z dworu.

 - Tak - mruknąłem, pochylając głowę. - Już dawno zamierzałem go zlać - powiedziałem ze szczerością. - W szkole on i wielu podobnych upatrzyli sobie we mnie zabawkę. Jackowi te... rany i odniesione uszkodzenia nie powinny zaszkodzić. A ja jakie odniosłem okaleczenia?

 Policjant zajrzał do zeszytu.

 - Podbite oczy, nos, warga - wyrecytował. - Rana na boku od noża. Tu będzie miał pan Jack sprawę, gdyż nie wolno nosić broni na mieście. I oprócz tego... - zająknął się. - Rana od kuli na skroni. Skąd takie coś zdobyłeś? Jest świeże.

 - Tego nie musi pan wiedzieć - powiedziałem trochę niegrzecznie. - Jack tego jednak nie zrobił, to jest pewne.

 Zapadła cisza. Policjant zapytał mnie potem o jeszcze kilka spraw, na które odpowiadałem półprzytomnie. Leżałem na poduszce i oczy mi się skleiły snem. Tak strasznie chciało mi się spać, jak nigdy. W końcu mężczyzna wyszedł, gasząc światło. Myśli mi się mąciły. Strasznie chciałem się dowiedzieć, co się stało z Chey. Poszła do domu? Pewnie tak... Pomimo wszystkiego zrobiło mi się trochę przykro. Sen jednak przyniósł ukojenie i spokój.

*

 Zszedłem powoli ze schodków szpitala. Kręciło mi się lekko w głowie, a słońce raziło. Był wczesny ranek. Jakoś bez problemów policja mnie wypuściła z komisariatu, co mnie niezwykle cieszyło. Jackowi nic się nie stało, tak jak mówiłem. Na korytarzu szpitalnym wyglądał, jakby chciał mi coś powiedzieć nieuprzejmego, ale gdy tylko zmarszczyłem brwi, ucichł i spojrzał w bok, kuląc głowę w ramiona. Straszna nienawiść do niego jakby wyparowała. 

 Nie chcę przez to powiedzieć, że nie przestałem go nie lubić, skąd! Nadal miałem ochotę go kopnąć. Ale dopiero teraz dostrzegłem, że do głupi, tchórzliwy pies, bojący się silniejszego. Nie chodzi mi o to, bym uważał się silniejszy od Jacka... Ale jest takie powiedzenie, że jeśli okażesz psu, że się go boisz, rzuci się na ciebie. Jeśli przejdziesz obok niego obojętnie, podkuli ogon pod siebie i ucieknie. "Czy cały ten gang w szkole składa się z takich tępych osiłków?" zastanowiłem się. Jeśli tak... Pewnie, gdy wrócę do szkoły, wszyscy się na mnie rzucą, chcąc pomścić swojego kumpla Donaldsona. Postaram się potem dorywać ich pojedyncze sztuki i obrabiać gdzieś na mieście, aż poczują do mnie niejaki szacunek.

 Wczoraj rano do sali szpitalnej przybiegła Chey. Wyglądała, jakby się bardzo o mnie martwiła, co mnie niezwykle ucieszyło. Powiedziała, że cały poprzedni dzień chciała się dostać, porozmawiać ze mną, ale wpuszczono ją dopiero następnego dnia. Stała przy moim łóżku, trzymała mnie za rękę i opowiedziała, co robiła, podczas mojego pojedynku z Jackiem. Najpierw stała i przyglądała się, potem próbowała coś zainterweniować, ale miała wrażenie, jakbym opętany walką nie widział jej, ani nie słyszał. Miała w tym jakąś rację. Potem obiecała, że będzie następnego dnia na mnie czekać przed szpitalem. Dała mi swój telefon i na pożegnanie cmoknęła mnie lekko w czubek głowy. 

 I szybko wyszła, zostawiając mnie bez odpowiedzi na pytanie, które przyszło mi do głowy.

 Minąłem ostatni schodek i stanąłem przed bramą szpitala. Wyszedłem przez nią i od razu moje oczy wychwyciły Chey w tłumie ludzi na chodniku. Nikt nie miał takich jak ona bujnych czarnych włosów i się tak lekko nie poruszał. Stała do mnie tyłem i wyglądała, jakby obserwowała gołębie. Podszedłem do niej i objąłem ją w pasie. Chey zamiast odskoczyć i przestraszyć się, że jakiś gość ją zaczepia, odwróciła się powoli i uśmiechnęła się szeroko, jak zobaczyła moją twarz.

 - Wiedziałam, że to ty - powiedziała.

 - Skąd? - zdziwiłem się, ale ona w odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami.

 - Wszystko ok? - zapytała.

 - Nie wydaje mi się - dmuchnąłem w jej grzywkę, aż zmrużyła oczy. - Będę musiał wrócić do domu i zacząć się tłumaczyć całej mojej rodzinie. Potem w szkole walczyć z kumplami Jacka. Ale - tu miałem wrażenie, jakby moje oczy zaczęły mówić więcej, niż chciałbym wyznać Chey po paru dniach od naszego lepszego zapoznania. - Teraz, gdy cię znam, nic już nie będzie dla mnie złe. 

 Zaczerwieniła się lekko i wyswobodziła z mojego uścisku.

- Naprawdę rodzina będzie na ciebie zła? - zapytała, jakby lekko nie dowierzając.

- Wkurzona, albo obojętna - wyjaśniłem. - Oni już tacy są. Albo mają mnie gdzieś, albo zaczynają się na mnie wściekać.

- Typowa rodzinka - roześmiała się. - Olej ich. Niech sami szukają twojego towarzystwa.

 Miała rację. Spojrzałem jej w oczy. Obydwoje umilkliśmy i świat jakby się zatrzymał. Czułem spokój, ulgę i szczęście. Nareszcie przestałem się denerwować, wszystkie pretensje do świata jakby się ulotniły. Życie nadal był takie samo, ale z dziewczyną, którą kochałem, trochę łatwiejsze do zniesienia.

Znów nie miałem pojęcia, w jak szybki sposób znalazła się ona w moich objęciach. Dotknąłem jej czoła swoim i spojrzałem z bliska w oczy.

 - Wiesz, że cię kocham - powiedziałem szeptem, mając gdzieś, że widzą mnie ludzie i mogą się zastanawiać, co robię.

 - Wiem - odparła prawie bezgłośnie.

 Pocałowałem ją.

*

 - Masz coś na swoje wytłumaczenie? - zapytała groźnie mama, zakładając ręce na piersi i patrząc na mnie poważnym wzrokiem. Ojciec truchtał w miejscu, by zrzucić puste kalorie, a babcia z braku zajęcia, zajadle czyściła sobie paznokcie. 

 - Nie - powiedziałem swobodnie i ruszyłem do swojego pokoju, a raczej miejsca, które niegdyś było moim pokojem, teraz zapełnione gratami matki i ojca. Otworzyłem drzwi i wskazałem jego wnętrze rodzicom. - To - rzekłem ostro. - Ma zniknąć. Chcę żyć jak człowiek.

 Zapadła cisza. Rodzina osłupiała i wyglądała, jakby nie wierzyła własnym uszom. Mama poruszała bezgłośnie ustami, tata przestał podskakiwać, babci wypadł z hukiem pilnik na podłogę. Wtedy coś się jakby odblokowało, gdyż miałem na serio wrażenie, że Bóg nacisnął klawisz z napisem "pauza".

 - Nawet nie przeprosisz?! - zakrzyknęła oburzona matka.

 - Nie mam za co - wyjaśniłem z prostotą i śmiejąc się pod nosem, ruszyłem do łazienki.

 Zatrzasnąłem drzwi. Moja oaza spokoju.

 I muzyki.

 Nareszcie."

 

Uuuch. Proszę. Uprzedzam, teraz napisałabym to lepiej i zmieniłabym trochę akcję, niektóre rzeczy mocno mnie irytują, ale nie poprawię, bo nie mam czasu  :( Za wszystkie błędy gramatyczne itd. przepraszam. Tak jeszcze powiem, że piszę kolejne opowiadanko ( już je prawie kończę) i mam pomysł na dwa kolejne. 

Dziękuję jeszcze raz za Twój przesympatyczny post ;)

 

Ps.

Patryk, zrobiłeś mi tydzień!

  • Like 1

Share this post


Link to post
Share on other sites

Lawendo, czemuż to jesteś zaskoczona moją dobrą opinią? Co ja krytyk jaki? Nie no, zgrywam się :-) Masz talent do pisania, widać, że sprawia Ci to frajdę. Brakuję jedynie doświadczenia, które przyjdzie z czasem. Pani King, to zachęta, priorytet do którego powinnaś dążyć. Stephen King, też był kiedyś, początkującym pisarzem z podobnymi problemami. Jak widzisz, porównanie wcale nie uzasadnione. Końcówka ogólnie mnie satysfakcjonuję, akcja płynie wartko, wątki ładnie zmierzają do końca bez niepotrzebnych komplikacji, klarownie i realistycznie. Motyw bohatera który w końcu akceptuję własną tożsamość i ułomności, po prostu fantastyczny! Parę szczegółów, nie podoba mi się. Dwa razy powtarzasz - wół Jack w krótkim czasie. Wejście policjantów jak na mój gust, dzieję się za szybko. Jack z Connorem się biją, walka zmierza do końca a tu z kapelusza wylatują mundurowi :-) Dialog między Jackiem a policjantem, dość naciągany, popracuj jeszcze nad realizmem wypowiedzi funkcjonariuszy. Podsumowując, moje zdanie się nie zmieniło, wręcz odwrotnie. Dalej się zachwycam :-) Czekam na poprawiony tekst oraz nowe opowiadania, uchyl Lawendo, rąbka tajemnicy :-)

P.S.

Co masz dokładnie na myśli? A i bym zapomniał, nie czytałaś Zofio, ostatnio "Christine"? Odczuwałem miejscowo, podobny klimat, co oczywiście daję, ogromny plusik :-)

  • Like 1

Share this post


Link to post
Share on other sites

Lawendo, czemuż to jesteś zaskoczona moją dobrą opinią? Co ja krytyk jaki? Nie no, zgrywam się :-)

Mam bardzo niską samoocenę   :undecided: Zazwyczaj zaraz po opublikowaniu jakiegoś tekstu przeklinam się w myślach, że sądzę, że się to komuś spodoba, toteż każdy komentarz, uwaga, są przyjmowane z niedowierzaniem. I radością.

Masz talent do pisania, widać, że sprawia Ci to frajdę. Brakuję jedynie doświadczenia, które przyjdzie z czasem. Pani King, to zachęta, priorytet do którego powinnaś dążyć. Stephen King, też był kiedyś, początkującym pisarzem z podobnymi problemami. Jak widzisz, porównanie wcale nie uzasadnione. Końcówka ogólnie mnie satysfakcjonuję, akcja płynie wartko, wątki ładnie zmierzają do końca bez niepotrzebnych komplikacji, klarownie i realistycznie. Motyw bohatera który w końcu akceptuję własną tożsamość i ułomności, po prostu fantastyczny!

DZIĘKUJĘ. Bardzo się cieszę, że spodobała Ci się końcówka, w sumie to zastanawiałam się, jak ją przyjmiesz i na szczęście wszystko jest ok. Każe ciepłe słowo od Ciebie sprawia, że zaczynam wierzyć w to, by pisać dalej i być z tego zadowolona ^^

Parę szczegółów, nie podoba mi się. Dwa razy powtarzasz - wół Jack w krótkim czasie. Wejście policjantów jak na mój gust, dzieję się za szybko. Jack z Connorem się biją, walka zmierza do końca a tu z kapelusza wylatują mundurowi :-) Dialog między Jackiem a policjantem, dość naciągany, popracuj jeszcze nad realizmem wypowiedzi funkcjonariuszy. Podsumowując, moje zdanie się nie zmieniło, wręcz odwrotnie. Dalej się zachwycam :-)

Spróbuję to poprawić, dobrze, że mi wskazałeś błędy. Biorę wszystko pod uwagę i zastosuję się w przyszłości do rad.

 

Czekam na poprawiony tekst oraz nowe opowiadania, uchyl Lawendo, rąbka tajemnicy :-)

Poprawiony tekst postaram się dorzucić w paru najbliższych miesiącach, nie wiem, czy teraz znajdę na niego czas. Ale postaram się. Co do kolejnego opowiadania - będę musiała je solidnie przeredagować, zanim gdziekolwiek zamieszczę. Głównym bohaterem jest dziewczyna (w końcu) i przewiduję, że nie będzie happy end'u  :P Choć wszystko jest możliwe... Jeszcze zobaczymy....

P.S.

Co masz dokładnie na myśli? A i bym zapomniał, nie czytałaś Zofio, ostatnio "Christine"? Odczuwałem miejscowo, podobny klimat, co oczywiście daję, ogromny plusik :-)

Nie czytałam, ale przeczytam ^^ A co miałam dokładnie na myśli?... Twoja pozytywna energia zawarta w postach, wszystkie komentarze i słowa niosące pociechę oraz nadzieję na przyszłość, będzie przyświecać mi przez ciemne dni żywota i moze na tydzień pozbędę się deprechy  ;)

  • Like 1

Share this post


Link to post
Share on other sites

Lucyfer, to po łacinie: niosący światło, nie ma co się dziwić, hehehe  :devil: Co do Twojej samooceny, to widać to między wierszami w opowiadaniu. Zawsze mnie dziwi, że ludzie niewiele warci są sobą zachwyceni, natomiast niesamowicie uzdolnione osoby, uważają się za nic nie warte. Lawendo, dostrzegasz teraz absurd tego świata?! Są rożne wariację zakończeń, nie zawsze udane. Może być szczęśliwe, tragiczne, enigmatyczne, urwane, tak zakręcone, że nie wiadomo o co chodzi. Każdego nie zadowolisz, mi jednak się podoba (choć powtórzę, jeszcze raz, obejrzyj Ben X). Zofio, masz przyjemność z pisania, ja mam z czytania. Sytuacja idealna ;) Chłopak, dziewczyna, obojniak, to nie istotne, oby konstrukcja postaci była imponująca. Tylko o jakiej tematyce będzie następna opowieść? No weź, nie bądź taka i powiedz ;) Lawendo, pracuj nad tekstami, bardzo ciekawi mnie, co tym razem napiszesz, czekam niecierpliwie. A jak będziesz, Zofio, niegrzeczna to trafisz do psychiatryka  :devil: Żartuję, oczywiście, taki lucyferski urok. Mam nadzieję, że jak najszybciej pozbędziesz się depresji, to smutna przypadłość która i mnie często dopada, znam ten ból.

  • Like 1

Share this post


Link to post
Share on other sites

 Zawsze mnie dziwi, że ludzie niewiele warci są sobą zachwyceni, natomiast niesamowicie uzdolnione osoby, uważają się za nic nie warte.

 

Trafione w sedno ;(

Share this post


Link to post
Share on other sites

Są rożne wariację zakończeń, nie zawsze udane. Może być szczęśliwe, tragiczne, enigmatyczne, urwane, tak zakręcone, że nie wiadomo o co chodzi. Każdego nie zadowolisz, mi jednak się podoba (choć powtórzę, jeszcze raz, obejrzyj Ben X). Zofio, masz przyjemność z pisania, ja mam z czytania.

Są różne zakończenia, tak jak i opowiadania. Będę starała się pisać w różnych stylach, sytuacjach i klimatach, więc uprzedzam, że tematyka nie będzie cały czas taka sama  ;) Wobec tego proszę się przygotować na różne różności  :P

Chłopak, dziewczyna, obojniak, to nie istotne, oby konstrukcja postaci była imponująca. Tylko o jakiej tematyce będzie następna opowieść? No weź, nie bądź taka i powiedz ;) Lawendo, pracuj nad tekstami, bardzo ciekawi mnie, co tym razem napiszesz, czekam niecierpliwie.

Hmmm.... Jak ja nie lubię gadać o czymś, co jeszcze się do końca nie wyklarowało  :P Klimat ponury i przygnębiający (mam nadzieję, że takowy udało mi się uzyskać) a temat.... Eh, będę taka i nie powiem. Nie, no żartuję, nie chcę nikogo przygotowywać na coś nie wiadomo jak fajnego  ;) Sama zawsze staram się do wszystkiego podejść krytycznie, by w razie czego się mile rozczarować.

 

Psychiatryk?

Och, ach może faktycznie taka przyszłość mnie czeka?  :devil:

Mam nadzieję, że jak najszybciej pozbędziesz się depresji, to smutna przypadłość która i mnie często dopada, znam ten ból.

Dziękuję ^^ Też mam taką nadzieję.

 

 Zawsze mnie dziwi, że ludzie niewiele warci są sobą zachwyceni, natomiast niesamowicie uzdolnione osoby, uważają się za nic nie warte.

 

Trafione w sedno ;(

 

True.

Share this post


Link to post
Share on other sites

 Czekam na Twoje nowe opowiadanie, bo dla mnie to też najwyższa przyjemność  :)

 

Naprawdę dziękuję - i wobec tego chcę zaprezentować fragment tego, z czym ostatnio się szarpałam, czy pokazać, czy też nie... Bo to jakaś opowiastka dla zidiociałych psycholi czyli mnie... :P I ostatecznie pokazuję, choć uprzedzam, że głupie, i w sumie cały czas się waham, czy udostępniać  :P Piszę następne opowiadanie, ostatnio jakoś wena się na mnie nie obraża. Ok, proszę i pliz o wskazanie błędów ♥

 

 

"Wszedł powoli do mieszkania, czując zapach wczorajszych wymiocin. Skrzywił się z niesmakiem i podpierając ściany, ruszył przed siebie, kuśtykając. Z trudem opanowywał zawroty głowy, czarne ćmy latały mu przed oczyma, zasłaniając obraz. Dłonie, ciągnięte po tynku, zostawiały krwawe, długie smugi. Linoleum skrzypiało pod zdartymi podeszwami butów, a smród stawał się coraz wyraźniejszy. Chłopak powstrzymywał mdłości, drżał od stóp do głów, z osłabienia, albo i czegoś innego. Dotarł do łazienki, ale zanim wkroczył na kafelki, zwiesił się bezwładnie na klamce drzwi z dykty. Światło wpadało przez małe okienko, a czerwone światło zachodzącego światło barwiło wszystko kolorem posoki, która płynie w tętnicach.

Oparł dłonie na brzegu starej wanny. Przełożył z trudem nogę przez jej brzeg i usiadł w środku, w ubraniu. Odkręcił gorącą wodę. Siedział wśród potoków pary i wrzątku, mamrocząc coś pod nosem. Zwiesił nisko głowę. Powieki mu drgały, a brwi podskakiwały konwulsyjnie. Twarz krzywiła się z bólu, wykręcającym rysy wręcz do niemożliwości.

Gdy woda zaczęła wylewać się przez brzeg, chłopak sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej małą żyletkę. W martwej ciszy, przerywanej jedynie stukotem kropel wody o podłogę i szumem strumienia wypływającego z zardzewiałego kranu, suche skrzypnięcie skóry zabrzmiało nieledwie że jak wystrzał. Pojawiło się na nadgarstku jeszcze kilka ran, zadanych nie na oślep, a z wolną i dokładną determinacją. Woda w wannie zabarwiała się na karmiowo równo do tempa blednięcia twarzy samobójcy. 

Jego oczy zamgliły się, powieki powoli opadły. Zrozpaczony uśmiech deformował wargi w nieludzki grymas. Chwilę przed runięciem przed siebie, chłopak wydał cichy jęk, natychmiast zduszony przez krwawe fale.

*

Luna obudziła się z okropnym wzdrygnięciem, aż strzeliło jej coś w karku. Stęknęła zaspanym głosem i przesunęła dłonią po twarzy, próbując jakby zetrzeć z niej zły sen. Nadal miała w głębi mózgu widok zakrwawionej wanny, ale nauczona doświadczeniem i przyzwyczajeniem w stosunku z koszmarami, pojawiającymi się codziennie, zepchnęła nieprzyjemne myśli jak najdalej, starając zarazem uspokoić rozszalałe bicie serca.

Przełknęła z trudem ślinę i zerknęła półprzytomnym wzrokiem na zegarek, wskazujący za kilka minut szóstą. Wyłączyła przewidująco budzik, gdyż wątpiła, aby udało jej się jeszcze zasnąć. Usiadła na łóżku, odpychając od siebie rozgrzebaną pościel, kuszącą ciepłem do ponownego zanurzenia się w jej odmętach, ale dziewczyna nakazała sobie surową dyscyplinę, choć czasem łapał ją bunt, by tego nie robić. Znalazła kapcie, założyła je, zarazem wstając i zgarniając z krzesła przygotowane ubrania, razem z przyborami toaletowymi.

W łazience uwinęła się szybko, nawet jej mama twierdziła, że za prędko. Była zaskoczona, widząc nastolatkę, która nie przywiązuje specjalnie wagi do swojego wyglądu, a każdą czynność skraca do minimum. Luny to nie dziwiło, była przyzwyczajona do swoich niekiedy dziwnych zachowań.

Gdyby wszyscy wiedzieli, co mi się śni, straciłabym jeszcze bardziej pozory normalnego człowieka - stwierdziła trzeźwo, czesząc się przed lustrem w pokoju. Zasznurowała glany, zdzierając sobie paznokieć i poprawiając tysiąc razy uparcie zwinięty język buta. Stwierdziła, że nie jest głodna i postarała jak najciszej wymknąć z domu, nie budząc rodziców i ich irytacji związanych z nieobyczajną tradycją córki nie-jedzenia śniadania. Luna przemknęła korytarzem, czując wściekłość na dźwięk ciężkich podeszw glanów, wzbudzających stanowczo zbyt głośny stukot na drewnianej podłodze.

Jednak gdy tylko otworzyła drzwi i wyleciała na zewnątrz, opuścił ją dobry humor, jaki sobie narzuciła siłą w mieszkaniu. Sam fakt, że idzie do szkoły, a nie ma odrobionej połowy zadań domowych, był nieprzyjemny nie tylko dla kujona, ale także dla osoby nie przywiązującej specjalnej wagi do nauki. Drugą, równie nieprzyjemną rzeczą, był sen, który jej się przyśnił. Często miała koszmary, niekiedy nawet tak zawiłe i okrutne, że mogłyby być dobrym tematem na opowiadania od osiemnastu lat. Zaś koszmar z wanną i samobójcą nachodził ją zawsze, gdy miały najść ją w życiu jakieś zmiany, czy dopaść depresja, toteż zaczęła go nieledwie uważać za proroka złych wieści. Już od dawna nie miała majaków z samobójcą w kąpieli, więc chociaż starała się zepchnąć wszystkie lęki na boczny tor, nieprzyjemne uczucie, spotęgowane niewyrabianiem się z obowiązków szkolnych, otoczyło jej serce lodowatą obręczą.

Kiedyś miała nadzieję, że uda jej się jakimś działaniem rozwiązać dręczące ją koszmary, ale po krótkim czasie dała sobie z tym spokój. Jak przejesz się na kolację, może ci się przyśnić wielka, goniąca cię szynka, z czego wychodzi wniosek, że lepiej się odchudzać, ale Luna wątpiła, czy da się ten sposób zastosować do krwawych wanien, samobójczych zwłok młodych mężczyzn i wymiotów leżących na podłodze w przedpokoju. Żadne, nawet najbardziej logiczne i racjonalne wytłumaczenie nie pomagało się uspokoić, ani zaprowadzić porządku. Luna nigdy nic nie mówiła swoim rodzicom, gdyż wiedziała, że została by w najlepszym razie wykpiona. Idealnym wyjściem było nie myślenie i nie zastanawianie się nad dręczącymi dziewczynę problemami... Których było więcej, niż ktoś potoczny mógł przypuszczać.

Dotarła na przystanek w czasie krótszym, niż myślała. Taaak, użalanie się nad sobą jest niezwykle przydatne - stwierdziła ostro w myślach, z niemiłym uczuciem, jakby ktoś ją oszukał. Zatopiona we własnym wnętrzu i roztrząsaniu udręk, bez zastanowienia wsiadła do autobusu razem z grupą młodzieży, z której część tak samo jak i Luna była ponura i zdesperowana, choć zapewne każdy z innych powodów.

 Dziewczyna nie zwracała na nikogo uwagi. Skuliła się na fotelu wykładanym lichym materiałem i podkuliwszy wysoko nogi, oparła podbródek na kolanach i wbiła błędne spojrzenie w przesuwający się równomiernie ponury, szary krajobraz. Ludzie chodzący po chodnikach przekształcali się w kolorowe plamy, z zdeformowanymi twarzami i uśmiechami psychopatów. Luna skuliła się wręcz wewnątrz, pozwalając, by ciemne włosy zakryły jej twarz. Odruchowo zamknęła oczy i zapytała się cicho siebie, czy jest nienormalna. I nie było to pytanie zadane z przyjemnością, jakby odczuwała zadowolenie ze swojego dziwactwa, lecz z lękiem i nadzieją, na odpowiedź odmowną. Moje sny, myśli, skojarzenia nie są normalne - powiedziała sobie z zimną pewnością.

I jeszcze to dziwne odczucie, które czasem ją napadało. Jakby ktoś na moment rozdzierał zasłonę dzielącą nas do innego świata i dziewczyna widziała wszystko zupełnie inaczej niż zwykle. Momentalnie twarze pasażerów zamieniały się w dziwaczne, pokurczone i niedorozwinięte twarze potworów o morderczych skłonnościach. Głosy brzmiały jak skrzeczące jęki potępieńców, charczenie trupów w agonii, śmiech szaleńca. W takich chwilach Lunę łapało przerażenie większe niż zazwyczaj i teraz też tak było. Z trudem zdusiła krzyk, zdławiła go natychmiast, popędzona irracjonalnym przekonaniem, że nikt nie może się dowiedzieć, że się ona boi. Twarz kierowcy spojrzała na nią z okropnym zainteresowaniem, jego niby zwyczajna twarz wygięła się w grymasie. Rysy zniekształciły do tego stopnia, że Luna odwróciła wzrok i zaraz zamknęła oczy, szarpana chęcią wzywania pomocy wrzaskiem i cofaniem wczorajszej kolacji.

Niewidzialne szpony chwyciły ją za serce i ścisnęły jak wygłodniałe szczęki wilka. Histeria napadła dziewczynę z całą swoją siłą i nie pomagało wytłumaczenie, że to tylko zwidy, nieprawda.

Otworzyła oczy, gdy autobus szarpnął na zakręcie. Rozejrzała się i poczuła ulgę.

Wszystko wróciło do normy. Nagle jednak zmartwiała. Przyszło jej na myśl jedno pytanie - może to, co teraz widzi właśnie nie jest normą, tylko ten świat z majaków wariata, pomyleńca jest czymś, w czym każdy na serio żyje. Ten podjęty wniosek tak nią wstrząsnął, że opadła mokra od potu na oparcie fotela, ściągając na siebie zainteresowane spojrzenia pasażerów, których od początku uwagę przykuła podejrzanie zachowująca się pasażerka.

Chcę umrzeć - podsumowała dziewczyna z niespotykaną u siebie gwałtownością.

*

Szkoła była dużym budynkiem, przerobionym z przedwojennego komisariatu policji. Ściany, wcześniej pomalowane miłym dla oka złociszem, teraz przedstawiały całą paletę barw od jeszcze zachowanej w jako takim stanie ciemnozielonej, do wyblakłego seledynku. Tuż za placówką oświaty znajdował się stary park, ogrodzony wysokimi sztachetami, a następnie płynnie przechodzący w las. Sztachety równie płynnie się kończyły. 

Od czasu do czasu dało się zauważyć zbłąkane gdzieś na boisku szkolnym lisy, czy króliki, ale oprócz tego nikt by nie przypuszczał, że istnieje takie niedopatrzenie - przecież można było powiedzieć, że idzie się do parku po cokolwiek, a następnie zwiać w las i wagarować do wieczora. Na szczęście nauczyciele jako osoby o małej wyobraźni, nigdy by nie przypuszczały, że takie wydarzenie może się rozegrać na państwowym terenie.

Grupa młodzieży, razem z Luną, która naciągnęła na głowę gruby kaptur kurtki lotniczej, wkroczyła do wysokiego hlu. Ściany, mające ponad cztery metry, pięły się do góry z zatwardziałą determinacją, powodując kręcenie się w głowie osobom mieszkającym w ciasnych i niskich mieszkankach. Ściany, jak wszędzie, obwieszone były rysunkami zerówkowiczów i ogłoszeniami. Lunę ściskało w żołądku na myśl o klasówce z matematyki jako pierwszej lekcji, ale starała się tego po sobie nie okazywać. Nauczyciele jak psy, wyczuwają twój strach.

Gwar, wrzaski i śmiechy potrafiłyby przestraszyć najsilniejszego psychicznie. Wymalowanych nauczycielek i ich nadętych kolegów z reguły nie było widać na korytarzach, toteż uczniowie zostawieni sobie i własnej fantazji, wyciągali flaszki oraz papierosy, nie mówiąc o podziemnych przemytach marihuany, kryjąc się jedynie przed kapusiami, których jak zwykle było od grona. Ale i tak donosiciele byli powszechnie znani i dręczeni, toteż nikt się zbytnio nie wychylał i lewy handel kwitł.

Luna wparowała do klasy i rzuciła się na odrapane i oklejone gumą do żucia krzesełko.  Rozejrzała się po sali, choć jej widok miała zawsze przed oczyma. Jednym z dziwactw Luny było to, że zawsze zauważyła jakąś zmianę w wystroju i nie dawała sobie spokoju, dopóki sobie tego nie wyjaśniła. Przypięte do żółtego tynku wzory wyglądały identycznie jak poprzedniego dnia, jedynie na biurku leżało kilka grubych książek.

Lunie kamień spadł z serca. Nauczycielka była znaną, zagorzałą czytelniczką i gdy tylko miała jakąś książkę w rękach, nie wypuściła jej dopóty, dopóki nie pochłonęła całej, więc stosunkowo łatwo dało się ściągnąć od sąsiada podczas robienia trudniejszych zadań.

Powoli klasa zapełniła się. Za biurkiem usiadła pani Wentzel i obrzuciła wszystkim bacznym spojrzeniem.

- Mam dla was test - powiedziała suchym, uprzejmym głosem, prawie nie poruszając wargami. - Przypomnimy sobie funkcje i tym podobne. Zobaczymy, ile zapomnieliście z przed wakacji.

Rozdała białe kartki z gęsto zapisanymi zadaniami. Luna przełknęła ślinę i spojrzała błagalnie na swojego sąsiada Jurka, który uśmiechnął się domyślnie i przy uzupełnianiu rubryczek zostawił dziewczynie duży margines podglądania. Dziewczyna podziękowała mu z ulgą w myślach. Ostrożnie, zerkając z niepokojem na nauczycielkę, która z lubością oddała się przyjemnością lektury, zaczęła pisać klasówkę, dręczona gdzieś wewnętrznie niepokojem. Czasem robił się on tak silny, że omdlewały jej kolana.

*

Jesień zazwyczaj kojarzy się z kolorowymi liśćmi, pogodą zaczynającą stygnąć po upalnym lecie, długimi spacerami po grzybowiskach i robieniu wielobarwnych bukietów. Odkąd jednak Luna pamiętała, w jej mieście nigdy nie trafiła się aż taka pora roku - nie chodzi też o to, że nie było parku, gdzie znajdowałyby się drzewa godne zmieniania barw i napawaniu świata jesiennym klimatem, tylko że wystarczyło, by minął wrzesień, a już powietrze zamieniało się w pół zgniłą, przytłaczającą swoją ciężkością, obrzydliwą atmosferę. Liście przybierały brązowy odcień, opadając przy tym całymi wiadrami na ziemię i zakrywając trawę swoimi grubymi warstwami, grożącymi uniemożliwieniem wydostania się z pułapki, gdyby wdepnęło się w taki brudny, gęsty od błocka i spleśniałej masy liści, dołek.

Między trzema chłopakami wybuchnęła sprzeczka. Luna domyślała się po części jej powodu. Tak samo jak i reszta klasy była szczerze wściekła na nauczyciela plastyki, który zgodnie ze swoimi hippisowskimi zasadami, wysłał ich w teren razem z kartkami i ołówkiem, by: narysowali jakąś niezwykle interesującą rzecz. I wrócili po kwadransie. Luna żuła pod nosem słowa krytyki pod adresem nauczyciela - w ogóle nie przyszło mu do głowy, że ktoś może się urwać z lekcji i wagarować trochę.

- To zobaczysz! - usłyszała Luna chwilę przed runięciem na ścieżkę, przygnieciona ciałem jakiegoś kolegi, pchniętego przez swojego kumpla.

- Hej..! - wyrwał jej się zirytowany krzyk, gdy uderzyła policzkiem w zimny i mokry kamień, a dłonie zanurzyły się po kostki w zgniłej mazi. Wyrwała je z obrzydzeniem.

- Sorki - mruknął Jurek, z jej ławki. Dźwignął się na kolana i wyciągnął rękę. Luna chwyciła się jej z irytacją i podniosła do pozycji stojącej. Oprócz brudnych na kolanach spodniach oraz pogniecionej kartki (nie mówiąc już o złamanym ołówku), nie zaznała większych uraz. Trochę bolał ją policzek, ale jak zwykle, gdy zdarzyło jej się coś nieprzyjemnego, starała się o tym nie myśleć.

- Dzięki - warknęła rozeźlona do Bogu ducha winnego Jurka, który siłował się w sobie pomiędzy przeproszeniem jej, a pobiegnięciu w stronę kumpli.

Luna rzuciła na ziemię kartkę, z trudem powstrzymywaną wściekłością. Zawsze, gdy tylko coś ją za mocno wyrwało z zamyślenia, czuła niezrozumiane rozdrażnienie. Założyła ręce na piersiach, naciągnęła na głowę kaptur i rzuciła się przed siebie szybkim, zdecydowanym krokiem. Nie miała najmniejszej ochoty wracać do szkoły, zagłębiła się jedynie w parku, coraz bardziej przypominającym las.

Błoto ciamkało pod grubymi podeszwami butów. Gwar i śmiechy pozostałych członków klasy ucichł zupełnie, gdy tylko oddaliła się na znaczną odległość. Zbuntowana i z na wpół zamkniętymi oczyma nie zdała sobie sprawy, że w lesie oprócz szelestu, który sama wzbudzała, nie istniał żaden inny, naturalny dźwięk. Drzewa wysokie i wysmukłe jak kolumny kościoła, zdały się być wyrzeźbione z czarnego marmuru. Gałęzie, regularnie porostawiane po każdej stronie pnia, były łyse, gołe i mokre. Równomierny trzask, jaki wydawały po zderzeniu się ze sobą, za pomocą wiatru, przyprawiał o nieprzyjemne cierpnięcie karku.

Mroczne, splątane gałązki krzewów, pełne ostrych kolców oplatały pnie drzew, niczym tonący jakiejkolwiek dłoni. Trawa wystawała w pożółkłych kępkach pomiędzy zbrązowiałymi liśćmi. Luna odniosła wrażenie, że w głębi lasu jest bardziej sucho, niż w parku, czy okolicach szkoły, ale gdy tylko wdepnęła w zdradzieckie bajoro, zaklęła pod nosem i porzuciła to zdanie. Bajorko zawierało najwięcej pięć centymetrów mętnej wody, ale mułu na dnie było z przynajmniej pół metra. Luna szarpnęła z wściekłością prawym butem, który utknął w mazi prawie po czubek cholewki, co sprawiło jedynie, że dziewczyna straciła równowagę, lewa noga obsunęła się po kępie śliskiej trawy i w jednej chwili Luna runęła w głąb bagienka zamykając odruchowo oczy, sekundę przed zetknięciu twarzy z jakby głodną taflą wody.

Zakrztusiła się, wyrwała głowę nad powierzchnię, nic nie widząc i spazmatycznymi ruchami ścierając sobie błoto z twarzy. Włosy przykleiły jej się do twarzy, a szok termiczny sprawił, że prawie zwymiotowała. Zerwała się na równe nogi, zataczając i z całej siły wyrywając buty dnu bajora, wydostała się z skarpę, z której spadła. Usiadła, trzęsąc się z zimna i zgrabiałymi palcami próbowała oczyścić spodnie lub kurtkę. Na domiar złego wiatr opuścił tarmoszenie gałęzi drzew, by skorzystać z dobrej okazji, by trupim oddechem nabawić dziewczynę zapalenia płuc.

Rozkaszlała się. Miała wrażenie, że palce zamieniły się jej w sople, nie słuchające rozkazów. Jęknęła, ukryła twarz w dłoniach. Czuła zbierające się pod powiekami łzy i uświadomiła sobie z przerażeniem, że nie wie, co ma robić. Było jej okropnie zimno, zęby szczękały w nieopanowanych konwulsjach. Podniosła głowę do góry i rozejrzała się dookoła siebie. Za głęboko zaszłam - dotarło do niej. Wstała niepewnie, na drżących nogach i po raz pierwszy rozejrzała się dookoła siebie. Zegarek pokazywał niewiele po piętnastej (plastyka była ostatnią lekcją), ale jak zwykle późną jesienią zaczynał zbliżać się półmrok. Cienie drzew wydłużyły się niemal dwukrotnie, słońce przybrało siną barwą i powoli kryła się za granicą horyzontu.

Luna przełknęła ślinę i cofnęła kilka kroków do tyłu. Chciała krzyczeć, a zarazem miała jakąś niejasną świadomość, że ktoś jej się przygląda. Że ją zauważył. I wysila wszystkie swoje siły, by ją do siebie przywołać. Dziewczyna wpiła wzrok w ciemną ścianę drzew i z chaosem w umyśle czekała. Czuła, jak ostatkiem sił trzyma się na stojąco, jak zaraz rzuci się przed siebie i zacznie brnąć w bajorze wprost do głosu, który ją wołał.

Podejdź - wydało jej się, że usłyszała czyjś głos i wbrew swojemu oporowi postąpiła krok naprzód. Stała na granicy skarpy i szarpała się wraz z wewnętrznymi myślami. Prawie nic nie widziała w otaczającym ją mroku, nie mogła racjonalnie myśleć, miała wrażenie, jakby coś lub ktoś oplatał jej umysł niewidzialnymi łańcuchami i krępował z każdą chwilą coraz bardziej jej wolną wolę.

Wyrwała się do przodu, ale w tej samej chwili instynkt samozachowawczy pchnął ją w tył. Runęła na ziemię, uderzyła się tyłem głowy w mokry korzeń i to ją otrzeźwiło. W jednej chwili zrozumiała, że ktoś, kto na nią czeka, nie może jej dostać. Przekręciła się na kolana i dźwignęła do góry, po czym puszczając kompletnie nerwy, zaczęła biec. Usłyszała za sobą jakby zdławiony krzyk rozczarowania, jakby myśliwemu chwilę przed złapaniem zwierzyny, ofiara wymknęła się z rąk. Przyspieszyła biegu, nie mając pojęcia, gdzie się kieruje, mając na celu oddalić się od Głosu. W jednej chwili kajdany wokół mózgu zdały się puścić, ale dziewczyna nie skorzystała z tego, by się zatrzymać i spokojnie zastanowić, w którą stronę pójść. Miała wrażenie, że prędkość, jakąś uzyskała, unosi ją nad ziemię, a gałęzie chłoszczące po twarzy zamieniają w nieprzerwany ciąg bolesnych tortur."

 

Patryk, jeśli spodziewałeś się czegoś lepszego, to sorry :( Kontynuację dodam wkrótce, początek jest jedynie taki "zwykły", potem się trochę rozkręcam w podobnych dla mnie klimatach, czyli "jest źle/krew/samobójstwo/deszcz/śmierć/umieram".

Przepraszam, że to wrzucam  :P

 

  • Like 3

Share this post


Link to post
Share on other sites

Oj, Lawendo, czasami strasznie mnie zasmucasz  :-( Twoim największym błędem jest destrukcyjna samokrytyka. Przepraszasz, że dodałaś opowiadanie, jeśli nawet byłoby słabe (A NIE JEST!) zawsze znajdą się pozytywy, warte rozwijania. Wybacz, że tak psychologicznie zaczynam, po 12h w szpitalu jestem wykończony i fizycznie i psychicznie. Więcej wiary w siebie, mniej samokrytyki (nie znaczy, że wcale). Przejdźmy jednak do meritum (brzmi jak reklama banku ;) Co ja mogę nowego napisać? Piszesz w swojej tematyce i bardzo dobrze Ci to wychodzi. Ma niewątpliwy urok, który zawsze będzie kojarzył mi się z Twoją osobą;) Konstrukcja wielu zdań, sam sposób narracji jest przez dużą cześć tekstu, w sumie profesjonalny. Dzienniki samobójców? Stosujesz wspaniałe metafory, bardzo mi podobają;) Są takie subtelne i cudnie wpasowują się w tekst ;) Tylko co zjadło akapity? Głodny nauczyciel? ;) Liści, liści, gałęzi, gałęzi za dużo liści i gałęzi. Parę niepotrzebnych powtórzeń. I znowu przepiękne porównania. No jak to? To już koniec! W najciekawszym momencie?! Chcesz żebym dostał udaru z niedotlenienia? ;) Atmosfera grozy, pojawia się jak pająk na babim lecie, niedostrzegalnie aż wyląduję na twarzy! Bardzo zgrabnie i inteligentnie. I to ma być słabe!??! Poproszę kontynuację jak najszybciej! No, żeby takiego cliffhangera strzelić, nieładnie ;) Nawet jeszcze nie wyrobiłem sobie opinie o Lunie, aj!

  • Like 2

Share this post


Link to post
Share on other sites

Oj, Lawendo, czasami strasznie mnie zasmucasz  :-( Twoim największym błędem jest destrukcyjna samokrytyka.

Co ja mogę na to poradzić?  :undecided: Zawsze będę wobec siebie surowa i krytyczna. Mam bardzo niską samoocenę i choć cieszę się, że komuś się podobają moje głupoty, jednak w gorszych dniach jestem święcie przekonana, że to tylko inni są zadowoleni, a ja oprócz tego, że zmieniłabym opowiadanie do końca, to jeszcze najchętniej wyrzuciłabym je do śmieci  :-(

 

Przejdźmy jednak do meritum (brzmi jak reklama banku ;) Co ja mogę nowego napisać? Piszesz w swojej tematyce i bardzo dobrze Ci to wychodzi. Ma niewątpliwy urok, który zawsze będzie kojarzył mi się z Twoją osobą;) Konstrukcja wielu zdań, sam sposób narracji jest przez dużą cześć tekstu, w sumie profesjonalny. Dzienniki samobójców? Stosujesz wspaniałe metafory, bardzo mi podobają;) Są takie subtelne i cudnie wpasowują się w tekst ;)

KIITOS! Serio rumienię się i szokuję, non stop. Nie zasługuję na Twoje komentarze ♥

Tylko co zjadło akapity? Głodny nauczyciel? ;) Liści, liści, gałęzi, gałęzi za dużo liści i gałęzi. Parę niepotrzebnych powtórzeń.

Yyy, jestem zua, nie miałam czasu i nie chciało mi się tych akapitów robić  :P Ale tym razem zrobię. A "liście, gałęzie, liście, gałęzie"... Taaak, jak chcę, by czytelnik sobie coś bardzo wyraziście wyobraził, to tracę panowanie nad powtórzeniami. Ale i tak thanx duże. Na przyszły raz pilnuję się :)

I znowu przepiękne porównania. No jak to? To już koniec! W najciekawszym momencie?! Chcesz żebym dostał udaru z niedotlenienia? ;) Atmosfera grozy, pojawia się jak pająk na babim lecie, niedostrzegalnie aż wyląduję na twarzy! Bardzo zgrabnie i inteligentnie. I to ma być słabe!??! Poproszę kontynuację jak najszybciej! No, żeby takiego cliffhangera strzelić, nieładnie ;) Nawet jeszcze nie wyrobiłem sobie opinie o Lunie, aj!

Mam nadzieję, że ją sobie wyrobisz, choć nie wiem, czy jest tak charakterystyczna jak Connor ;) Dodaję następną część, będą pewnie jeszcze z dwie ;) 

  

"Twarz piekła ją od zadrapań, oddech rwał się w płucach a ciało zdawało umierać ze zmęczenia i wyczerpania, gdy opuściła granicę lasu i stanęła na przedmieściach miasteczka. Z początku oszołomiona i wstrząśnięta, nie mogła rozeznać, gdzie się znajduje. Do gardła podeszła jej wtedy fala lęku i o mało się nie popłakała, gdy stwierdziła, że jest w takim samym lesie, nawet gdy go opuściła.

 I w tym momencie przejechał samochód asfaltem, oświetlając ją na poboczu i zarazem znak z nazwą ulicy, i w jednym momencie zalało ją poczucie niesamowitej ulgi. Zdawała sobie sprawę, że pomimo wszystko do domu dzieli ją prawie całe miasto, ale w tej chwili miała to dokładnie gdzieś. Czuła jedynie, że zaraz omdleje. Rozgrzana biegiem jeszcze nie czuła przenikliwego ziąbu jesiennej nocy, ale wiedziała, że zacznie.

 Ruszyła przed siebie, wyskrobując resztki energii. Często ktoś myśli, że już więcej nie może, nie pójdzie ani kroku dalej, ale nadzieja, czy groźba poparta siłą sprawia, że udaje mu się dokonać jeszcze raz wysiłku, by iść. W takich momentach nasuwa się pytanie, czy zmęczenie nie jest kwestią nastawienia umysłu, skoro wystarczy trochę intensywniejszych emocji, by sobie poradzić. Fakt, że po dotarciu do wyznaczonego celu dana osoba serio umiera z wyczerpania, może odnosić jakąś rolę.... Może, ale nie musi.

 Droga zaczęła powoli opadać w dół. Przed Luną ukazała się cała nocna panorama miasta. Światła, błyszczące w ścianach budynków, domów, bloków i osiedli zdawały się być nowymi konstelacjami gwiazd. Niebo, czarne i zasnute grubymi obłokami barwy siwego dymu, było puste niczym naga czaszka. Luna, na wpół nieprzytomna, zaczęła majaczyć, cały czas nie przerywając szybkiego marszu, podczas którego odrętwiałe i przemoczone stopy, obute w ciężkie glany, zdawały się przeć przed siebie samą siłą woli, że gwiazdy opadły z nieba, ponieważ kazał im tak Głos i przykleiły się do ziemi. Ocknęła się po chwili, słysząc swój głos, bredzący coś z zapałem.

 - Zasnęłam? - zdziwiła się na głos. Nikt jakoś nie podjął tego tematu, zresztą nikogo też obok Luny nie było. Zaklęła w myślach i w tym samym momencie niemal się wywróciła, kopiąc znienacka czubkiem buta w chodnik, który się zaczął. Wstąpiła na wykostkowany bruk i natychmiast zaczęła też mrużyć oczy przed pojedynczymi latarniami. Machinalnie usunęła się w cień. Bardzo rzadko mijali ją ludzie, choć było stosunkowo wcześnie. W końcu Luna wstąpiła na jakieś osiedle. Czuła, że zasypia na stojąco i prawie nie zastanawiając się, szukała jakiejś ławki, na której mogłaby przysiąść i odpocząć... choć chwilkę.

 Nie znalazła. Drzewa rosnące pomiędzy blokami swoim cieniem potęgowały mrok, co jednak nie przeszkadzało wiatrowi przechadzać się po ścieżkach i wyziębiać klimat jeszcze bardziej, niż to byłoby potrzebne. To, że podwijała się pod jego dech Luna, nikomu jak najwyraźniej nie przeszkadzało. Dziewczyna sunęła po trawie, opanowując zawroty głowy. Mdliło ją, ćmiło przed oczyma i zastanawiała się półprzytomnie, czy rodzice martwią się, gdzie ona się podziewa. Próbowała sobie wmówić, że tak, by poczuć się trochę lepiej, ale nie udawało jej się to. Wmawianie sobie różnych spraw opanowała do perfekcji, ale w niektórych wypadkach nawet ta umiejętność ją zawodziła.

 Luna osunęła się na schodek pod jakimiś drzwiami i skuliła się, obejmując się przemoczonymi rękoma i chowając głowę w głębi kaptura. Ciężki jak worek z kamieniami plecak położyła obok. Powoli zapadała w drzemkę, ukołysana zmartwieniem, co to ma wszystko znaczyć i co naprawdę było tym Głosem w lesie - przecież to dziwne, gdyby coś sobie ubzdurała w taki sposób. Koniec - nakazała sobie ponuro. - Nie myśleć o nieciekawych sprawach, na które nie ma odpowiedzi. Koniec, idiotko.

 Wewnętrzną samokrytykę przerwało jej trzaśnięcie otwieranych gwałtownie drzwi i facet, który w ostatniej chwili wyhamował, nie wywalając się na jej skuloną, wręcz niewidoczną sylwetkę.

 - Szlag!.. - wyrwał mu się wściekły okrzyk, na co Luna zareagowała sennym spojrzeniem. Czuła, jak ogarnia ją okropne zdrętwienie, podobne do śmierci. Była brudna, mokra, umierająca z zimna i zmęczenia. Czego chcieć więcej?

 Facet szybko się oddalił, zapalając po drodze papierosa. Drzwi, niedbale przez niego puszczone, zamykały się powoli, zahaczając o nierówności betonowych schodków. Luna patrzyła otępiałym wzrokiem na te działanie, gdy poczuła niespodziewanie podmuch ciepła z głębi klatki schodowej. W ostatniej chwili, grożącej ucięciem palców, wsadziła dłoń w niknącą szparę i poszerzywszy ją, wczołgała się do środka.

 Usiadła w kącie. Przyjemne ciepło ogarnęło ją całą. Zdołała jedynie oprzeć głowę o plecak, gdy zasnęła w gęstym i oleistym śnie, pełnym koszmarów w dzieciństwa, nieprzynoszącym ulgi ani spokoju.

*

 Obudziła się cała zdrętwiała i mokra. Zamrugała oczyma, a obraz nadal się rozmywał. Gdy stwierdziła jednak, że to co widzi, nie jest kwestią rozmazanego obrazu, dobudziła się od razu. Przypomniało jej się wszystko, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Jęknęła, kryjąc twarz w dłoniach i czując wszystkie skutki nocowania na schodach, wprost na podłodze. Całe ciało ją bolało, nie mówiąc już o łupiących ciosach, które czuła wewnątrz głowy. Usta jej zaschły, na próżno oblizywała popękane wargi. Była niezwykle brudna, przyschnięte błoto i włosy przypominające wyciągnięty z sedesu kłąb kłaków przyprawiał ją o mdłości.

 Podniosła się z trudem. Ścierpnięte nogi rozprostowały się z trudem, a fragmenty złych snów zdawały się uciekać, im bardziej zanurzała się w zwykłe życie. W końcu nie pamiętała z koszmaru prawie nic, oprócz sceny, jak gdyby pochylała się nad brudną taflą wody i na jej dnie widziała złośliwie szczerzącą się twarz trupa, z której, pomiędzy rozkładającego się ciała, widniały fragmenty czaszki i pustych, wyssanych jakby przez próżnie oczodołów. Luna skrzywiła się z niesmakiem nad swoją chorą wyobraźnią i w tym momencie zadała sobie pytanie, czy to, co wydarzyło się wczoraj, również było wynikiem wyobraźni.

 To, co ją teraz cieszyło, było to, że potrafiła dosyć jasno myśleć. Pewnie - pomyślała, rozglądając się po mrocznej klatce schodowej, której jedynym źródłem światła było wąskie okienko, wpuszczające kilka bladych promieni słonecznych, przez co dziewczyna wywnioskowała, że jest wczesny ranek. Odczuła ulgę, gdyż przez chwilę zastanawiała się, jak mieszkańcy tego bloku zareagowali by na jakiegoś bezdomnego, wylegującego się na schodkach. - Pewnie. Ten dziwny, niesamowity Głos, którego serio naprawdę nie słyszałam, tylko czułam, był moim wymysłem. I to, że nie potrafiłam się cofnąć i zacząć uciekać. 

 Ludzie! - Luna szarpnęła gwałtownie klamkę i wypadła na chodnik. Zimne, poranne powietrze uderzyło ją niczym wystrzał z karabinu maszynowego i na chwilę straciła dech. Wilgotne jeszcze ubrania nasiąkły wodą z powietrza, nie wysmażoną przez blade słońce. Wiatr wygwizdywał żałobną melodię, gdzieś w oddali słychać było już dźwięki budzącego się miasta. Szeleściły trawa i liście, krople rosy błyskały gdzieniegdzie niczym Łzy Nocy. Luna wbiła ręce w kieszenie kurtki i zacisnęła pięści, aż zbielały jej kostki. Wydmuchując z nosa powietrze i czując powiększające się ssanie w żołądku, ruszyła przed siebie chodnikiem. Minęła zaskoczoną takim przedstawicielem młodego pokolenia, babcię z foksterierkiem na smyczy, ale nie zwróciła na nią uwagi, zajęta wewnętrznym monologiem.

 - Nie jestem idiotką - udowadniała sobie, lawirując pomiędzy kałużami i czując, jak wiatr szarpie jej włosy, a także zamraża skórę na twarzy. - To, co wydarzyło się w lesie, było prawdziwe. Dlaczego? Pewnie tego się nigdy nie dowiem. Tak samo się nie dowiesz, histeryzująca Luno, czemu masz aż takie sny i widzisz mutanty w zwykłych ludziach. Widocznie taka się urodziłaś i jedynym wyjściem będzie już nie zbliżanie się więcej do tego lasu.

 Wyszła z osiedla, mamrocząc coś pod nosem. Na ulicach panował niewielki ruch, samochodów było stosunkowo mało nawet jak na to miasto, które choć nie słynęło z wybitnie zapchanych dróg, niektórymi korkami mogło się poszczycić. Luna stanęła na przystanku i upewniwszy się, że autobus, na jaki czeka, przyjeżdża za pół godziny, przysiadła na ławeczce, uprzednio strącając z niej dwie puste puszki po piwie. Schowała twarz w rękach i stwierdziła z niezadowoleniem, że ostatnio robi to zbyt często. Matka pewnie by się wściekła, że jej córka próbuje w taki dziwny sposób odgrodzić się od społeczeństwa, pozując na świra.

 Ale tym razem Luna po prostu usiłowała się skupić. Nie mogła do końca przekonać samej siebie, że zwykłe wrócenie do domu, przeproszenie rodziców i zwykłe, dalsze życie z ignorowaniem spraw niezrozumiałych, będzie odpowiednim wyjściem. Co do snów i jakby... "Trzeciego Oka" to faktycznie zgodziła się, że tu nie ma miejsca na śledztwo i wyjaśnienie tych spraw. Czuła jednak, że Głos jest zupełnie innym wypadkiem i może udałoby się jej rozwiązać zagadkę, która wprawiała ją w konsternację, zwłaszcza że przypominając sobie własny lęk i oszalałe myśli podczas przyzywania, wzdrygała się całym swoim ciałem przed ponownym narażeniem się na to. Nie chcę tam iść, a jednocześnie muszę - uświadomiła sobie z całą jasnością, a to, że po raz pierwszy nie bagatelizowała podejrzanych rzeczy, które ją spotykały, wydawało jej się kolejnym powodem do wykorzystanie swojej niespodziewanej odwagi na jakiś cel, który może pomógłby jej w życiu. Ale kto może zapewnić, że poznanie Głosu, pójście wprost do niego, będzie rozwiązaniem? Może zginie, może zaplącze się w coś niezwykłego, nieludzkiego?

 A zresztą, co to BYŁO - ten Głos? - zapytała sama siebie, czując jak serce podchodzi jej do gardła, a w skroniach zaczyna tętnić głuche tętno.

 - Hej! Wsiadasz menelko, czy nie?! - wrzasnął kierowca autobusu w jej kierunku, gdyż jak się wstrząśnięta zorientowała, spacerowała blisko drzwi pojazdu, w ogóle nie zauważywszy, że wstała z ławeczki. Nie zwróciła uwagi na nazwanie się menelem, pokazała tylko szybko bilet miesięczny i opadła na tylne siedzenie autobusu, zauważając z niechęcią, że kilka osób w nim się znajdującym, gapi się na nią z nieukrywaną fascynacją przemieszaną z obrzydzeniem. Luna zapragnęła bardziej niż kiedykolwiek znaleźć się w końcu w domu i wskoczyć pod prysznic, przebrać się i coś zjeść, a także dojść do jako-takiej równowagi psychicznej.

*

 - I może powiesz mi, gdzie spędziłaś noc? - zapytała matka, stojąc w sztywnej pozie, z wąsko zaciśniętymi ustami. Jej przedwcześnie postarzała twarz, z małym kokiem posiwiałych zimnych włosów, była chłodna niczym śnięta ryba, jedynie oczy iskrzyły się pytaniem, złością i czymś, czego Luna nie potrafiła nazwać, a co było w nich zawsze. Wzgarda, wzgardliwa duma, coś pomiędzy pychą a złośliwością. Pani Irena nigdy nie słynęła z miłego usposobienia.

 - Na jakiejś klatce schodowej - powiedziała zgodnie z prawdą Luna i po raz trzeci nacisnęła klamkę do łazienki i znów przeszkodziło jej przed zaznaniem higienicznej czystości kolejne pytanie matki.

 - Dlaczego nie wróciłaś wcześniej do domu? I skoro już urwałaś się ze szkoły, dlaczego nie mogłaś skorzystać z jakiegoś autobusu nocnego?

 - Mówiłam ci - warknęła Luna, wytrącona z równowagi. Otworzyła drzwi i stanęła na progu kafelek. Spojrzała wyczekująco na matkę.

 - Mówiłaś - przyznała niewzruszenie. - Że wagarowałaś, zgubiłaś się w lesie, wpadłaś do bagna - ledwie wyczulona ironia w matki głosie połaskotała Lunę kolcami po karku, aż zgrzytnęła zębami. -  I nie mogłaś się z tamtego lasu wydostać, a potem ze zmęczenia nie postarałaś się nawet uspokoić mnie i ojca. A co poświadcza, że mówisz prawdę? - spojrzała na nią zimno znad szkieł okularów.

 - Może mój wygląd?! - wrzasnęła wściekła Luna. Nie dość, że matka jej nie wierzy, dręczy przesłuchaniem, to jeszcze żąda dowodów i świadków! Niech ją szlag - warknęła krnąbrnie w myślach Luna, zatrzaskując z hukiem drzwi, aż odpadł kawałek tynku z sufitu. Przekręciła z chrobotem klucz.

 Odkręciła gorącą wodę w wannie i zrzuciła z siebie brudne, śmierdzące ciuchy z miną, jakby sprzątała kocią kuwetę, albo grzebała się w zdechłych myszach. Wskoczyła do wanny i przez chwilę zajmowała się intensywnym doprowadzaniem się do porządku, połączonym z bardzo dużym zużyciem płynów, szamponów i szarego mydła.

 W końcu leżała w ciepłych, pienistych odmętach z zamkniętymi oczyma, oddychając dusznym powietrzem o ziołowym zapachu, które siedziało zmagazynowane w łazience, nie mogąc uciec przez szczelnie zamknięte okno o jak zwykle nienagannie czystych, a teraz strasznie zaparowanych jak i lustro, szybach. Bateria leków stojąca na półeczce mogłaby odstraszyć największego hipochondryka, a osobę zdrową nabawić zawału, ale matce Luny zdawała się pomagać. Kilka skromnych ręczników i przyrządów do kąpieli stało w równym rządku. 

 Luna powoli się regenerowała. Rany od gałęzi na twarzy się zasklepiały, tak samo jak siniaki. Oddech i bicie serca, przez ostatnie kilka godzin przypominało tłukącego się z wysiłkiem o pręty klatki kanarka, uspokoiły się i wyrównały znacznie. Dziewczyna dokonała dokładnego rozważenia wszystkiego, co jej się ostatnio przydarzyło i stwierdziła ze smutkiem, że jest chyba jedyną osobą na świecie, która spotykają takie wypadki jak kontakty z Głosem. I najprawdopodobniej miała rację.

*

 Rzuciła się na łóżko i przez chwilę czerpała przyjemność z jego błogiego ciepła i miękkości pościeli. Kilka dni temu stwierdziłaby, że jest małe, twarde i niewygodne, ale teraz, gdy powieki sklejało jej zmęczenie, wreszcie dopuszczone do głosu, po wielu godzinach napięcia i nie zwracania uwagi na stan samopoczucia ciała, zdało jej się, że spoczywa w królewskim łożu. Naciągnęła na głowę koc, opatuliła się nim jak kokonem i wtuliła twarz w poduszkę. Po paru minutach rozluźniła nieco ściśnięte powieki i założyła słuchawki MP3 leżące na szafeczce, przedmiot, który traktowała z niemal bałwochwalczym szacunkiem ze względu na to, jak długo zbierała na niego pieniądze i jak wielką był on dla niej pociechą w trudnych sytuacjach, gdy odechciewało jej się żyć.

 Włączyła muzykę i wsłuchała w dźwięki Six Feet Under. Jej matka pewnie by się załamała, nie widząc w zgranych playlistach żadnego Mozarta czy polskiego folku, ale jej córka postawiła stanowcze veto w kwestiach muzyki i to ona wybierała, co jej pasuje, a co nie. Postukiwała stopą o nogę łóżka, naśladując ciężki dźwięk perkusji i riffów, a usta poruszały jej się niemo tekstem utworów. Wodziła wzrokiem po suficie, niechcący zahaczając o zegar. Zbliżała się siódma. Luna poczuła radość, że jest sobota, inaczej matka nie zwracając uwagi na córeczkę, wysłałaby ją do szkoły. Luna skrzywiła się natychmiast, przypomniawszy, że nie powiedziała matce ani słowa o urwaniu się z plastyki, ale stwierdziła, że zostawi to na potem, co jej dodało znacznie więcej dobrego humoru.

 Pokój był ciemny, z szczelnie zasłoniętymi zasłonami. Kilka plakatów majaczyło na ścianach czarnymi plamami. Panował zaduch, który zaczynał już Lunę męczyć, ale nie chciało jej się ruszać z miękkiego łóżka i wpuszczać do środka ciepłej twierdzy znienawidzonego zimna, którego złowieszcze skutki zaczynała poznawać - drapało ją w gardle i pobolewała głowa. Wyciągnęła z szuflady obok łóżka polopirynę i popiła resztą coli, stojącej na podłodze. Przez chwilę po przełknięciu czuła nieprzyjemny kwaśno-gorzki smak, co połączone z nagłymi, bezpodstawnymi wyrzutami na siebie, stanowiło nieprzyjemny, mdły koktajl, sączący się jadowitymi kroplami do mózgu. Podsumowawszy wszystko, jestem dziwakiem, świrem i kimś, kto nie wie, kim jest - pomyślała i zemdliło ją na tyle, że podniosła się i wyłączyła muzykę.

 Usłyszała w tym momencie głos ciotki Klary, zwanej niegdyś pieszczotliwie przez małą Lunę - ciocią Larą. Zapewne została wezwana przez mamę na porozmawianie na temat jej niezwykle źle wychowanej córki. Na sam dźwięk tego głosu cioci, coś łagodnie tłumaczącej rozhisteryzowanej mamusi, siostrzenica, skulona pod kołdrą i pełna jakiegoś niesmaku na samą siebie, poczuła ulgę, która pomimo wszystko zdawała się nie uciszać wątpliwości, które się pojawiły. Jestem dziwakiem - powtórzyła Luna. - Ale nie takim normalnym, zwykłym, lekko zdziwaczałym człowiekiem. Ktoś mnie dręczy, prześladuje, zsyła podejrzane umiejętności i zamierza zabić.

 Bo że ktoś miał na myśli jej śmierć, była tego niemal pewna. Niemal. Choć serce, jakiś głosik w głębi piersi mówił jej twardo, że musi na siebie uważać.

 - I co ja mam zrobić?! - wyrwał się dziewczynie wściekły krzyk. Łzy napłynęły jej do oczu. Przekręciła się na brzuch, rzuciła na głowę poduszkę, przycisnęła ją do uszu, nie chcąc słyszeć milionów szeptów, wciskających swoje złe, złośliwe twarze w każdy skrawek widniejący przed oczami Luny. 

 - Idźcie stąd - poprosiła, mamrocząc w poduszkę. To nic Ci nie pomoże. Zostałaś wybrana na ofiarę dla kogoś większego od Ciebie. Najlepiej się powieś. Nie masz po co żyć. Ktoś cię potrzebuje... Dla siebie. Jesteś zdziwaczała. Widzisz potwory w ludziach, masz koszmary, które nie wróżą dobrze o twoim umyśle i słyszysz przyzywający cię Głos. To chyba dość, by wypruć sobie żyły, nie sądzisz?

 - Won! - wrzasnęła Luna z pasją, ale wszystkie decybele zjadła poduszka, do której ów wrzask został skierowany. Dziewczyna zatkała sobie uszy i wybuchnęła płaczem. Czuła się chora, pusta i zagubiona. Czuła się skopana, znienawidzona i wyśmiana. Może faktycznie powinnam się zabić? - pomyślała ponuro i szarpnęła paznokciami prześcieradło, powodując głośny chrzęst rozrywanego materiału.

 To nic nie pomoże - zachichotał Ktoś.

 Trudno - warknęła w myślach Luna. - Jutro idę zarżnąć tego... ten... ten Głos. 

 - Jestem od ciebie silniejsza! - krzyknęła prosto w sufit. Przestraszyła się swojego głosu. Brzmiał jak zdławiony, zdziczały i rozszarpany strachem wrzask osoby, która wie, że za chwilę umrze. Dziewczyna osunęła się na poduszkę, ciepłe strumienie łez płynęły jej po policzkach. Świat zaczął się kręcić, złośliwe szepty zamieniły w jednostajny szum i Luna wpadła w ciemny sen, który pewnie był gorszy od jawy.

*

 Wysoki, na wpół zwalony dom stał tuż obok rozkopanej ulicy. Ludzi snuli się wokół jak mrowie, a tylko jedna osoba podążała w kierunku drzwi, zdecydowanym krokiem. Ręce miała wbite w kieszenie kurtki i choć jej chód był stanowczy, postronny obserwator stwierdziłby, że ta osoba jest albo pijana, albo osłabiona.

 Chłopak wdrapał się po schodkach, ściskając dłońmi poręcze i zostawiając na niej czerwone plamy. Światło zachodzącego słońca napawało atmosferę oczekiwaniem na coś, co wcale nie musi przynieść dobra. Promienie odbijały się od zmatowiałych szybek domu, z których składały się całe okna o dziwnym, wiktoriańskim kształcie. Dach pod wysokim kątem zdawał się wyrastać ostro ku niebu, jak gdyby komuś grożąc. Chłopak zatrzymał się na szczycie schodów i zbierał siły, a przynajmniej tak to wyglądało, gdy oddychając powoli, opierał się czołem o pomalowane na niespotykany zielony kolor drzwi.

 Powoli sięgnął po klamkę i przekręcił ją. Wszedł do środka, wprost do chłodnego korytarza, z wykładaną linoleum podłogą. Wnętrze wyglądało niezwykle kontrastowo w stosunku do oblicza domu z zewnątrz, gdyż tam budynek wyglądał jak XXI wieczna budowla, a tu nabrał w złym stylu nowoczesności, spowodowanej raczej brakiem pieniędzy właściciela. Chłopak nie zwracał na to uwagi, jakby spędził tu tak dużo czasu, by przestać się zastanawiać nad oczywistościami... Albo po prostu mieszkał w tej na wpół ruinie. Zostawiając krwawe ślady na podłodze, drżąc i zataczając się, zaczął wspinać się po wysokich schodach na piętro. Blada jak u trupa twarz krzywiła się z bólu. Dotarł do swojego mieszkania. Szarpnął klamkę i poczuł zapach wczorajszych wymiocin. Skrzywił się z niesmakiem i podpierając ściany, ruszył przed siebie, kuśtykając. "

 

Ta-dam! Coraz gorsze, nie?  :P

Za błędy sorki.

  • Like 2

Share this post


Link to post
Share on other sites

Create an account or sign in to comment

You need to be a member in order to leave a comment

Create an account

Sign up for a new account in our community. It's easy!

Register a new account

Sign in

Already have an account? Sign in here.

Sign In Now

  • Recently Browsing   0 members

    No registered users viewing this page.

×
×
  • Create New...

Important Information

We have placed cookies on your device to help make this website better. You can adjust your cookie settings, otherwise we'll assume you're okay to continue.