Leaderboard
Popular Content
Showing content with the highest reputation on 11/19/16 in all areas
-
1 pointOto miejsce, gdzie możecie dyskutować o swoich wyborach (dlaczego ten właśnie utwór odrzuciliście?) oraz przemyśleniach (kto wygra survivor?). Bez off-topów. Trzymać się tematu, argumentować i dbać o poprawną polszczyznę. Tyle w temacie. Miłej zabawy!
-
1 pointDobrze nim wrócę do omawiania kolejnych opcji związanych tym razem poruszę tematykę poczucia humoru i slangu przedsiębiorców pogrzebowych .Temat slangu w branży już chyba poruszałem w temacie choć mogę się mylić .Jest taki stereotyp wśród zwykłych śmiertelników że przedsiębiorca pogrzebowy to sztywniak nie mający poczucia humoru człowiek gburowaty chodzący wiecznie smutny ,a to jest błąd obracam się od dłuższego czasu wśród ludzi którzy są przedsiębiorcami pogrzebowymi ,ludźmi którzy pracują przy sekcjach zwłok zajmują się tanatokosmetyką ,i z ręką na sercu obalam ten stereotyp ,ludzie ci posiadają bardzo specyficzne poczucie humoru , objawia się to specyficznym slangiem ,abyście zrozumieli to lepiej poniżej przytaczam tekst artykułu na ten temat : Najgorzej jest, gdy umiera dziecko. Wtedy przedsiębiorca pogrzebowy płacze razem z żałobnikami. A gdy nie widzą, rozmawia czule ze zmarłym. Oswaja śmierć. Kiedy Beata Steinhoff szykowała do ostatniej drogi dwie serdeczne koleżanki, nie płakała. – Nie mogła mi zadrżeć ręka, bo robiłam im kreski na powiekach i malowałam usta. Było ciężko, ale dałam radę. Mówiłam do nich po imieniu, prosiłam, żeby się o nic nie martwiły. Obiecywałam, że będę się spotykała z ich dziećmi, pomogę w razie czego. I zawsze będę powtarzać, że ich matki to były superbabki – Steinhoff, która od ponad 20 lat prowadzi z mężem zakład pogrzebowy w Tarnowie, jeszcze dziś wzrusza się na wspomnienie tych monologów nad trumnami przyjaciółek. To jest tabu – Pracownicy zakładów pogrzebowych często rozmawiają ze zmarłymi. Bywa, że gdy ubierają do trumny starszą kobietę, proszą: „Daj, babcia, rączkę”. Do mężczyzny mówią: „Chodź, włożymy koszulę”. Tak jakby chcieli rozładować atmosferę w pustej i cichej chłodni, zaprzyjaźnić się ze zmarłym – mówi prawniczka Beata Mróz, która w 2002 roku pod kierunkiem prof. Jerzego Bralczyka napisała pracę magisterską o języku branży funeralnej. Temat wybrała przypadkiem. Kiedy była na trzecim roku dziennikarstwa na UW, zachorowała i musiała leżeć w szpitalu. Któregoś dnia rano poszła do łazienki, ale była zamknięta, a na drzwiach wisiała kartka z napisem „Nieczynne”. – Zdziwiłam się, więc opowiedziałam o tym pacjentkom, które leżały w tej samej sali. A one: „To znaczy, że ktoś umarł”. Bo w szpitalu nie ma pomieszczenia do przechowywania ciał, zanim lekarz oficjalnie stwierdzi zgon, więc umieszcza się je na kilka godzin w łazience. Zmroziło mnie – wspomina. Kiedy wyszła ze szpitala, opowiedziała o zdarzeniu prof. Bralczykowi. Uznał, że to interesujący temat na pracę magisterską: jak w branży funeralnej mówi się o śmierci. Wsiadła więc w autobus i przez rok odwiedziła kilkadziesiąt zakładów pogrzebowych, krematoriów i cmentarzy w całej Polsce. Najbardziej zaskoczyło ją to, że w takich miejscach właściwie nie używa się słowa „śmierć”. – To jest tabu, po co wywoływać wilka z lasu. Lepiej powiedzieć: mama odeszła albo zgon taty nastąpił nad ranem – tłumaczy Beata Mróz. Front i zaplecze Zauważyła jeszcze jedno: w zakładach pogrzebowych mówi się dwoma językami – oficjalnym, przeznaczonym dla rodzin, i tym używanym na zapleczu, gdzie wykonuje się wszystkie czynności związane ze zmarłym. – Od frontu są, jak je nazywam, śmiertelnie czułe słówka. Przyjmując żałobników, pracownicy często używają zdrobnień: „Może kawusi pani zrobię?”, „Mają państwo dowodzik zmarłego?”, „A odcineczek renty?”. To ma ocieplić atmosferę, sprawić, by klienci poczuli się bezpiecznie – tłumaczy. Na zapleczu firmy siedzą panowie wykonujący wszystkie czynności związane z pochówkiem. Nie grabarze, bo to nazwa z minionej epoki, kojarząca się z pijanym lujem w waciaku i ubłoconych gumiakach, tylko właśnie panowie: w ciemnych garniturach, poważni i stonowani. – Front mówi klientom: „Nasi panowie przyjadą do państwa i zabiorą mamę”. Kiedy rodziny pytają, czy mają przygotować prześcieradło na ciało, front nie mówi, że panowie przyjadą z workiem, bo to źle brzmi. Powie, że przyjadą z białym całunem. Kiedy panowie są sam na sam ze zmarłym, ubierają go w piżamkę, ale na użytek krewnych nazwą ten sam strój togą – opowiada Beata Mróz, która po studiach została w funeralnej branży: była przez kilka lat redaktor naczelną dwumiesięcznika „Memento”. – Wydaje się to pani śmieszne? Gdyby wszystko w zakładzie pogrzebowym brać na poważnie, człowiek by zwariował. Kuferek i kolędnicy Krzysztof Wolicki, prezes Polskiego Stowarzyszenia Pogrzebowego, opowiada branżowy żart: – „Czym się różni długopis od trumny? Wkładem”. Ale zaraz zastrzega, że takie dowcipy są tylko dla panów z zaplecza. Żałobnicy nie mogą ich usłyszeć. – Bo jak by się klienci poczuli, gdyby wiedzieli, że trumna, w jakiej zostanie pochowany ich bliski, to dębowa jesionka, futerał, kuferek, obudowa, piórnik, walizka, paczka albo skrzynka? A urna z prochami to gorący kubek albo popielniczka? – dopowiada Beata Mróz. No i jeszcze te określenia używane do opisania zwłok: ciężkie to kloce, a drobne suchary. Wisielce to breloki, a topielcy – boje. Ze względu na stan ciała zmarły może być murzynkiem lub śmierdzielem. A członkowie rodziny zmarłego, którzy chodzą od zakładu do zakładu, sprawdzając ceny pochówku, to wywiadowcy albo kolędnicy. Kiedy w firmie pogrzebowej jest nawał pracy, zaplecze komentuje to tak: „duże natężenie ruchu”, „duży przerób” albo jeszcze dosadniej – „udało się nakosić ciałek”. – Ja tego żargonowego języka nie oceniam, nie mówię, czy jest stosowny, czy nie. Zaplecze używa go, bo jest łatwy, skrótowy. Techniczne zwroty mają ukryć grozę i strach. To specyficzny mechanizm obronny, mający chronić przed ciągłym obcowaniem ze śmiercią – mówi Beata Mróz. Wielki chłód – Jakie to uczucie dotykać martwe ciało? – Marek Gójski, przedsiębiorca pogrzebowy z Warszawy, nie zastanawia się nad odpowiedzią. – Czuje się chłód, czuje się, że pod tą zimną powłoką nie ma już żywego człowieka. Nie jest to przyjemne uczucie. Ale w życiu nie robi się tylko przyjemnych rzeczy – mówi sentencjonalnie. Adam Ragiel, który zajmuje się przygotowaniem zwłok do pochówku, potwierdza: to ciężka robota. Ciała trafiają do niego czasem w strasznym stanie – zniekształcone po wypadkach, gnijące, brudne. Trzeba je wymyć, ubrać, zakonserwować, zrobić pośmiertną toaletę: obciąć paznokcie, ostrzyc, ogolić. No nie jest to przyjemne. – Mam o tyle dobrze, że tutaj nikt się nie wierci, nie marudzi i nie narzeka – uśmiecha się Ragiel. 15 lat temu skończył ratownictwo medyczne, chciał być sanitariuszem, ale że nie było wolnych etatów, zatrudnił się w zakładzie pogrzebowym. I pozostał w branży, dziś ma własną firmę, szkoli innych. Swoją pracę traktuje jak sztukę: trzeba zmarłego przygotować tak, żeby wyglądał dobrze. I żeby krewni nie bali się do niego podejść. I tak to sobie w głowie poukładał, że te wszystkie zwłoki nie śnią mu się po nocach, nie budzi się z krzykiem. Jadwiga Rembiejewska, która razem z mężem od ponad 20 lat prowadzi przedsiębiorstwo pogrzebowe w Sochaczewie, wciąż pamięta, jak bardzo się bała, gdy po raz pierwszy miała zrobić makijaż zmarłej. „Boże kochany, czy ja dam radę?” – martwiła się. – Ale kiedy zobaczyłam tę staruszkę, która tak smacznie sobie spała, przestałam się bać. Bardzo się do roboty przyłożyłam, rodzina była zadowolona, a ja poczułam wielki spokój. Zmarły uczy Kiedy Beata Steinhoff oglądała razem z mężem amerykański serial „Sześć stóp pod ziemią” o rodzinie przedsiębiorców pogrzebowych, miała poczucie, że to film o ich życiu. – Tam jest prawda i tylko prawda. Taka na przykład scena: małżonek budzi się koło martwej żony i albo zaczyna rozpaczać, albo wpada w panikę. Wybiega z domu, dzwoni do nas i żąda, by natychmiast zabrać ciało, natychmiast. Bo ludzie generalnie boją się zmarłego. I brzydzą się jego rzeczy, więc się ich szybko pozbywają – mówi. Wciąż zdarza jej się w pracy płakać. Bo to nieprawda, że po latach w branży pogrzebowej człowiek się znieczula. Śmierć dziecka zawsze boli, nie ma chyba większej tragedii. Na łopatki rozkłada ją też widok dorastających dzieci rozpaczających przy trumnie matki. Albo kiedy do zakładu przychodzi wdowiec ze szlochającymi maluchami i od progu przeprasza, że nie miał co z nimi zrobić. – I trzeba takiemu dziecku zawiązać sznurówki, bo się na nich przewraca, a ojciec nie widzi. Taki jest zrozpaczony – opowiada Beata Steinhoff. Tyle się nasłuchała opowieści o tym, jak ludzie umierają, że wszędzie widzi zagrożenia. Kiedy była w ciąży, trzęsła się ze strachu, że umrze w czasie porodu – miała przecież do czynienia z takimi przypadkami. Czasem cudza śmierć może dać do myślenia. Chowała kiedyś dwóch samobójców z rzędu, obaj byli studentami. Uświadomiła sobie wtedy, jak niewiele trzeba, by młody człowiek stracił chęć do życia. – Moja córka była akurat w klasie maturalnej, zastanawiała się, co studiować. I oboje z mężem ją przekonywaliśmy, by wybrała coś rozsądnego. Historie tych chłopaków tak mną wstrząsnęły, że postanowiłam, iż nie będziemy ingerować w wybory naszych dzieci, niech same zdecydują. Inaczej może się skończyć tragedią – wspomina. Chciałaby kiedyś napisać wspomnienia, bo w ciągu tych wszystkich lat dużo dowiedziała się o ludziach. Choćby tego, że o ile brzydzą się zmarłego, to już jego majątku nie. Potrafią o niego walczyć. Przykład pierwszy z brzegu: brat od lat nie rozmawia z siostrą, ale przy okazji pogrzebu postanawia załatwić również sprawy spadkowe. Siostra nie chce o tym słyszeć, on nalega, ze złości zaczynają się obrzucać wieńcami. Wszystko na oczach pracowników zakładu. – I trzeba oczywiście zachować powagę, ale człowiek śmieje się w duchu, widząc takie sceny. Śmieszne, ale też przerażające – mówi właścicielka firmy pogrzebowej z Tarnowa. Na szczęście ma bardzo pogodny charakter, więc szybko otrząsa się z przygnębienia. – Chociaż ostatnio mąż mi powiedział, że śmieję się dużo mniej niż dawniej – wzdycha. Ale nie zamieniłaby tej pracy na inną, tak ją kocha. Jak czasem uda się powiedzieć albo zrobić coś takiego, co daje choćby chwilową ulgę ludziom pogrążonym w żałobie, to czuje wielką satysfakcję. Obcowanie na co dzień ze zmarłymi – mówi – uczy pokory. I nie uodparnia na śmierć. Zapraszam jak zwykle do dyskusji i zadawania pytań
-
1 point10. Mrowiszczak mrówkomirek Ten krajowy miniaturowy cudak należy do rzędu prostoskrzydłych czyli tam gdzie powszechnie znane świerszcze, pasikoniki czy koniki polne. Przyznać trzeba, że się wśród nich bardzo wyróżnia. Owad ten jest myrmekofilem co oznacza, że jest uzależniony od mrówek jak ja od Nightwisha. Choć niepozorny w mrowiskach sieje prawdziwy zamęt wyjadając gospodarzom ich młode. Jak mu się to udaję? Przy całej mrówczej armii? Do końca nie wiadomo aczkolwiek podejrzewa się, że wydzielany przez niego zapach maskuję tego predatora. Możliwe jest też, że po prostu im ucieka dzięki sprawnym tylnym odnóżom i niewielkim rozmiarom. Z drugiej strony percepcję umożliwiają mu jedynie długie czułki. Nie widzi. nie lata. Gatunek ten rozmnaża się jedynie (z tego co wiadomo) na drodze partenogenezy. Samicę po prostu się kopiują i tak dalej w nieskończoność. Samców nie potrzebują. Pozostają dziewicami całe życie ;) Bonus: Lśniak szmaragdek Istnieje parę podobnych motyli w naszym kraju trudnych do odróżnienia. Należy do rodziny kraśnikowatych. Skrzydła mogą lśnić jak widać na obrazkach na niebiesko lub zielono zależnie od oświetlenia. Jest jednym z najbardziej trujących motyli w Polsce. Jego drobne ciałko zawiera glikozydy cyjanogenne. Więc jakby ktoś chciał go schrupać to nie polecam ;)
-
1 pointParę dni temu wytapetowałam tym cały internet, ale tu jeszcze mnie z tym nie było. Kilka zdjęć z 'pracy nad' i potem końcowy rezultat
-
1 pointW imię odstresowania rysuję w każdej wolnej chwili, robiąc miłe oku postępy na GIMP-ie. To będzie chyba taki mój nowy i często używany "styl oficjalny" Tai. Seria portretów i rysunki na GIMP-ie zapewne przeważą szalę, do której czasami dołączy jakiś tradycyjny rysunek (których tworzę i posiadam tony, ale ich skany, czy zdjęcia są tak złe, że rzadziej je publikuję), czy jakaś bardziej eksperymentalna ilustracja z aplikacji DA muro, czy GIMP. Chwilowo mam to: "Reichenbach" - czyli smutny, kanoniczny Holmes przed swoją smutną, kanoniczną śmiercią. i "My Victorian Gentleself" - jestem dumna z tytułu... lubię takie kiczowate gierki słowne! A poważnie: tak, to jest autoportrecik. Potrzebowałam czegoś jako moją wizytówkę na mojej głównej stronie DeviantArt, czyli czegoś do ID i tak oto... wiktoriańska ja. Mam i tak wrażenie, że wyglądam tu lepiej niż w rzeczywistości, ale mniejsza o to... Teraz niestety mam włosy o wiele krótsze, ale się z nimi nie utożsamiam i, znając ich nadnaturalną niemal zdolność do szybkiego odrastania, do wakacji znów będę miała bujną czuprynę do łopatek. :D
-
Member Statistics