Jak wszyscy tu tak tłumnie narzekają, to może ja też.
Kupiłam sobie soczewki. I jaram się jak pochodnia. To znaczy, jarałam się, jak po pół godziny nauki u optyczki ogarnęłam zakładanie i zdejmowanie - no i świat stał się tak niesamowicie wyraźny, jak nigdy mu się nie zdarzało. (A przynajmniej nie zdarzało mu się od dawna). I popołudniu zdjęłam soczewki, bo miałam się uczyć, a jakąś godzinę temu znowu chciałam poćwiczyć zakładanie. I... Nienawidzę soczewek. To znaczy, nadal je kocham, bo widzę i nie są okularami, a taka koniunkcja już z zasady jest wspaniała, ale. Ale. No jak to tak może być, że jest taka wkurzająca czynność, jak zakładanie soczewek. Dlaczego mam takie długie rzęsy. (Podobno to atut, ja nie wiem, głupi jakiś i nieprzydatny w chu bardzo). A te beznadziejne soczewki się już nie przykleją do oka, jak dotkną rzęsy. A kiedy człowieka nie ratuje nawet zalotka i podtrzymywanie tych złych rzęs jedną ręką i wkładanie soczewki drugą, to trafia go szlag, jak właśnie mnie w tej chwili. Chociaż ostatecznie udało mi się je założyć, to i tak za chwilę znowu będę je ściągać i zakładać, bo nie wstanę jutro dwie godziny wcześniej tylko po to, żeby założyć te soczewki. A muszę je założyć jutro koniecznie. Akurat jutro. Trzymajcie za mnie kciuki, żebym czegoś nie zabiła rano i zdążyła na autobus... :c