Leaderboard
Popular Content
Showing content with the highest reputation on 09/09/16 in all areas
-
3 pointsMiasto Wrocław, któremu przyznano tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016, dzień 27. sierpnia zapamięta na długo. Będą to wspomnienia wypełnione żarem ognia, kłębami dymu i istnym szaleństwem ponad czterdziestu tysięcy wielbicieli ciężkiego brzmienia, którzy zjechali do stolicy Dolnego Śląska w ramach pierwszej edycji festiwalu Capital of Rock. Tego dnia na Stadionie Wrocław wystąpiły prawdziwe gwiazdy, wśród których ta najjaśniejsza – niemiecka supergrupa RAMMSTEIN – przyciągnęła na swój koncert komplet publiczności. Społeczność fanowska, wśród której nie brakowało fanów R+ z ich ojczystego kraju, była niezwykle zróżnicowana pod względem zarówno wieku, jak i preferencji muzycznych, co można było wywnioskować z różnorodnych nadruków na charakterystycznych, czarnych koszulkach. W mrocznym tłumie, kontrastującym z wyjątkowo błękitnym tego dnia niebem, logo Rammstein zdecydowanie wyróżniało się na tle innych. W miarę upływu dnia natężenie człowieka na metr kwadratowy systematycznie wzrastało, zaś przy barach i bufetach oferujących napoje tworzyły się gigantyczne kolejki. Słońce grzało niemiłosiernie, toteż tłum ze wzmożonym zaangażowaniem opróżniał dystrybutory ze złocistym trunkiem. Kto żyw, pędził do wodopoju. Kto już zaspokoił pragnienie, gnał na stadion, aby posmakować muzycznej uczty serwowanej przez zespoły supportujące. Były nimi polski OCN (dawniej znany pod nazwą Ocean), amerykański RED, francuska Gojira (zaproszona w ostatniej chwili w zastępstwie grupy Bullet For My Valentine, która utknęła w Japonii) oraz pochodząca z Florydy megagwiazda lat 90-tych, Limp Bizkit. Ci ostatni rozpoczęli swój występ 15 minut przed czasem i o tyle wcześniej go zakończyli. To tylko podsyciło atmosferę panującą wśród rozentuzjazmowanego tłumu zgromadzonego pod sceną i na trybunach stadionu. Fred Durst wraz z ekipą doskonale rozgrzał publiczność, która przy dźwiękach takich hitów, jak „Break Stuff”, „Nookie” czy „My Way” ochoczo przyłączyła się do refrenu, podrygując w rytm doskonale znanych melodii, pochodzących z wydanych ponad piętnaście lat temu kultowych albumów kapeli. Podczas „Take A Look Around”, wieńczącego występ Amerykanów, z ust Freda padły słowa: „This is it. Rammstein is next”. Publiczność zareagowała na nie bardzo żywiołowo, wiwatując i nagradzając zespół gromkimi brawami. Wokalista pięknie podziękował licznie przybyłym fanom, na sam koniec rzucając w tłum kilka butelek wody mineralnej. Pozostała godzina oczekiwania na gwiazdę festiwalu. Stadion był już wypełniony niemal do ostatniego miejsca. W trakcie tej ostatniej przerwy okazało się, że najbardziej chodliwy towar dnia, czyli piwo, jest na wyczerpaniu. W obliczu tego faktu niektórzy zadowalali się wodą, inni stawali w długich kolejkach, ryzykując przybycie na początek występu R+ z opóźnieniem. W końcu nadeszła długo wyczekiwana chwila. Na kurtynie zasłaniającej scenę wyświetlił się zegar odmierzający ostatnie 60 sekund do rozpoczęcia koncertu. Tłum skandował finałowe odliczanie, po którym charakterystyczny dźwięk oznajmił początek show. WIR SIND WIEDER DA! Nastąpił wybuch petardy, kurtyna opadła. Po chwili wyciszenia na stadionie rozbrzmiało „Ramm 4”, nowy utwór, który zasilił setlistę tegorocznych letnich festiwali. Co ciekawe, na jego treść składają się połączone w logiczną całość tytuły kilkunastu piosenek i albumów zespołu. To nie pierwszy raz, gdy Rammstein poprzez efektowną grę słów bawi odbiorcę śpiewając o sobie samym. Gdy zabrzmiał charakterystyczny motyw nowego numeru, na buchających ogniem platformach zjechali na scenę gitarzyści. Po chwili pojawił się i on, Till Lindemann, charyzmatyczny wokalista formacji. Odziany w biel kontrastującą z upiornym malijażem, wykonał teatralny ukłon w stronę publiczności, a następnie zrzucił z głowy cylinder, który niemal natychmiast efektownie wybuchł w powietrzu. Eksplozji tego wieczoru nie brakowało. Rammstein, słynący z zamiłowania do spektakularnych efektów pirotechnicznych podczas swoich koncertów, nie szczędził ich wrocławskiej publiczności. Ta od razu podchwyciła charakterystyczne słowa refrenu: „Ja! Nein! Rammstein!”, skutecznie podgrzewając atmosferę panującą na stadionie. http://i.imgur.com/yqI9o3k.jpg[/img] Drugim numerem było klasyczne i klimatyczne „Reise Reise”, pochodzące z wydanego w 2004 roku albumu o tym samym tytule. Na scenie zrobiło się nieco spokojniej. Till pozwolił zedrzeć z siebie biały kostium, ukazując się w nowej, mroczniejszej odsłonie. Utwór wybrzmiał przy charakterystycznych dźwiękach klawiszy Flake’a, po których zespół uraczył fanów niespodzianką. Było nią „Hallelujah”, japoński bonus z płyty „Mutter” z 2001 roku, który gości na koncertach sporadycznie. Fani przyjęli go z wielkim entuzjazmem, głośno wiwatując i wykrzykując w kierunku sceny charakterystyczne partie utworu, któremu Flake brzmieniem swoich klawiszy nadał charakterystyczny, kościelny klimat. [align=justify] Kolejnym akcentem wieczoru było jeszcze rzadziej grane na żywo „Zerstören” z wydanej w 2005 roku płyty „Rosenrot”, traktujące, najogólniej mówiąc, o niszczeniu. Gnany niszczycielską siłą Till przywdział na tę okoliczność obszerny płaszcz i osobliwy beret, a następnie wykrzyczał do mikrofonu wszelkie możliwe synonimy tytułowego „niszczenia”, będące esencją całej piosenki. Gdy okazało się, że wokalista skrywał pod płaszczem pas szahida, nastąpiła spektakularna autodestrukcja. Widok wybuchającego człowieka mógł szokować i wywoływać makabryczne skojarzenia. Jednak Rammstein nie byłby sobą, gdyby nie szokował. [/align] [align=justify] Nakręcony 11 lat temu teledysk do utworu „Keine Lust” (pol. Nie mam ochoty, Nie chce mi się) zna chyba każdy fan zespołu. Widzimy w nim, jak piątka obrzydliwie otyłych kumpli spotyka się po latach, aby wspólnie pograć. Jedynym chudzielcem w grupie starych przyjaciół pozostaje Flake, przykuty do elektrycznego wózka inwalidzkiego. Tego typu efektów na żywo wprawdzie nie zobaczyliśmy, ale Till zaprezentował swój klasyczny headbanging z charakterystycznym uderzaniem dłonią w kolano. Całości dopełniły efekty specjalne w postaci kłębów dymu spowijających scenę. [/align] [align=justify] http://i.imgur.com/I2Is4mL.jpg[/img][/align] [align=justify]„Feuer frei!” Jak sama nazwa wskazuje, był ogień. Dużo ognia. „Bang bang!” – skandował tłum, któremu Till i spółka odpowiadali słupami ognistych płomieni, wyrzucanych dzięki specjalnie założonym na twarz maskom. Na scenie wrzało i buchało, a rozgrzana do czerwoności publiczność żarliwie chłonęła każdą chwilę tego piekielnego spektaklu. Nie każdy mógł dostrzec, jak w pewnej chwili wokalista w sposób celowy i efektowny uderzył głową w stojący przed nim mikrofon, a następnie ruszył w stronę klawiszowca z zamiarem porwania biedaka na tortury, czekające go niechybnie w dalszej części show. Tym razem jednak Flake zdołał ujść z życiem. Nadeszła pora na utwór „Seemann” (pol. Marynarz), w którym to właśnie Flake zazwyczaj odgrywał rolę pierwszoplanową, surfując ponad głowami fanów, energicznie przekazujących sobie z rąk do rąk dmuchany ponton z człowiekiem na pokładzie. Nie tym razem. Tego dnia to polscy fani zafundowali artystom niespodziankę, rozświetlając stadion narodowymi barwami. Płyta momentalnie zabarwiła się czerwienią, a trybuny bielą, bijącą od uniesionych w górę telefonów komórkowych. Widok był niesamowity. Wspaniałe podziękowanie dla zespołu, którego kontakt z publicznością zwykle ograniczony jest do minimum. W „Ich tu dir weh” (pol. Zadaję ci ból) publiczność obejrzała prawdziwy pokaz tortur, którym wokalista poddał nie kogo innego, jak klawiszowca Flake’a. Utwór rozpoczął się mocnym wejściem w postaci efektownej salwy fajerwerków wystrzelonych w rozgwieżdżone niebo. Ostatecznie schwytany przez swego oprawcę Flake wszedł do stojącej na środku sceny wanny, gdzie dosięgnął go ognisty, wybuchowy prysznic, mający niechybnie odesłać biedaka na tamten świat. On jednak swoim zwyczajem wyszedł z opresji cały i zdrowy, w błyszczącym, cekinowym garniturze. Poruszając się niczym robot, wykonał serię nieskoordynowanych ruchów, by wśród aplauzu fanów powrócić na swoją bieżnię. http://i.imgur.com/VMuR24S.jpg[/img]http://i.imgur.com/OjYgHdB.jpg?1[/img] Kolejnym mocnym akcentem wieczoru było doskonale znane „Du riechst so gut” (pol. Pachniesz tak dobrze) z debiutanckiej, wydanej w 1995 roku płyty „Herzeleid”. Tekst utworu zainspirowany jest słynnym „Pachnidłem” Patricka Süskinda. Pierwszym słowem, które pada w piosence, jest „der Wahnsinn”, oznaczające szaleństwo, obłęd. Gitarzysta Richard Kruspe wykrzyczał jednak do mikrofonu inne, a mianowicie „sexy M*F*”. Można było to odebrać jako ukłon w stronę zmarłego w kwietniu tego roku Prince’a, który wraz z formacją The New Power Generation wydał w 1992 roku singiel o tym tytule. Zespół i tym razem zaprezentował widowiskowe efekty pirotechniczne. Till strzelał z ognistego łuku, płonęły kostiumy gitarzystów. Ot, Rammstein w pełnej krasie. Licznie zgromadzona publiczność dzielnie wspierała wokalistę w utworze „Mein Herz brennt”, kolejnym klasyku z wydanej w 2001 roku płyty „Mutter”. Przymocowany do stroju Tilla miotacz ognia doskonale spełnił swoją rolę, imitując płonące serce. Czas mijał, a rozpędzona niemiecka maszyna nie zwalniała tempa. Przy charakterystycznym początku utworu „Links 2-3-4”, również z albumu „Mutter”, fani wydali z siebie dzikie okrzyki radości, witając w ten sposób jeden z najbardziej wyczekiwanych utworów wieczoru. Uniesione w górę ręce zaczęły ochoczo klaskać w rytm marszu. Tysiące gardeł wspierały wokalistę, odpowiadając na jego gest, zachęcający publiczność do współpracy. Przyłączyli się do niej również obaj gitarzyści, których płonące instrumenty efektownie zsynchronizowały się z okrzykami tłumu. http://i.imgur.com/e7fw2RS.jpg?1[/img] Zespół nie dał fanom chwili wytchnienia. Wystarczyły dwa słowa, by stadion ponownie oszalał z radości. „Ich will” (pol. Chcę) to absolutny hit (ponownie z albumu „Mutter”), zagrany dotychczas na żywo ponad 400 razy. Utwór traktujący o potrzebie zyskania sobie zaufania tłumu i bycia przez niego podziwianym, idealnie pasuje do typowej dla zespołu koncepcji oszczędnego kontaktu z publicznością w trakcie koncertu. Till rozmawia z ludźmi poprzez utwór, który śpiewa: "Könnt ihr mich/uns hören? (Czy mnie/nas słyszycie?) Könnt ihr mich/uns sehen? (Czy mnie/nas widzicie?) Könnt ihr mich/uns fühlen? (Czy mnie/nas czujecie?). Hipnotyzujące słowa, które w połączeniu z energetycznym brzmieniem dają wrażenie przebywania w transie, z którego człowiek budzi się dopiero po wybrzmieniu ostatnich dźwięków utworu. Rzucone przez wokalistę po polsku „Ręce w górę!” zelektryzowało publiczność, która wśród wybuchających na scenie fajerwerków dała się porwać szaleństwu. Na rozgrzanym do czerwoności stadionie napięcie sięgało zenitu, gdy rozbrzmiało intro utworu „Laichzeit”, będące zapowiedzią kultowego „Du hast”, promującego album „Sehnsucht” z 1997 roku. Zachwycona publiczność niemal natychmiast podchwyciła charakterystyczne słowa: "Du – Du hast – Du hast mich", śpiewając je na tyle głośno, że w pewnym momencie wokalista zamilkł, pozwalając fanom przez krótką chwilę współreżyserować trwające przedstawienie. Pięciominutowy utwór został suto okraszony ogniem. Płomienie buchały na scenie w takt wypowiadanych słów "Ja! Nein!" Z ustawionych na płycie wież wznosiły się słupy ognia, których żar docierał aż na trybuny. Wypuszczone przez wokalistę z ognistego łuku fajerwerki poleciały w stronę trybun, po czym wróciły niczym bumerang na scenę, by zakończyć swój krótki żywot spektakularną eksplozją. Efekty pirotechniczne najwyższej klasy, czyli to, co czyni koncerty Rammstein przeżyciem absolutnie wyjątkowym. Po serii niesamowicie energetycznych numerów przyszła pora na zmianę nastroju. Zespół zagrał cover Depeche Mode, „Stripped”, owacyjnie przyjęty przez fanów. Till śpiewający po angielsku to rzadkość. Jednym z największych atutów R+ pozostaje śpiewanie w języku ojczystym, w którym wokalista porusza się z dużo większym wyczuciem i naturalną swobodą. Mimo, iż po wybrzmieniu ostatnich nut depeszowego kawałka zespół ukłonił się publiczności, tym niemym gestem oznajmiając koniec występu, fani nie pozwolili muzykom rozstać się ze sceną. Stadion tętnił życiem i głośno domagał się bisów. Mistrzowie koncertowej pirotechniki powrócili. Zabrzmiało „Die Sonne” (pol. Słońce), kolejny klasyk z płyty „Mutter”. Zrobiło się gorąco. Wszechobecne płomienie wdzierały się na scenę i wzbijały pośród tłumu, ponownie generowane z ustawionych na płycie specjalnych wież. Rozgrzana publiczność ochoczo wyśpiewywała znane partie refrenu. http://i.imgur.com/OxRefh4.jpg?1[/img] W utworze „Amerika” ogień zastąpiła gra świateł. Scena podświetliła się amerykańskimi barwami narodowymi, a Flake, zwykle ukryty na podwyższeniu sceny, zszedł na dół. Ze specjalnie przygotowanych klawiszy uwolnił deszcz barwnego konfetti, które, wystrzelone następnie z różnych punktów stadionu, zalało publiczność kolorową, niebiesko-czerwono-białą falą. https://i.ytimg.com/vi/ktYrDVvShTo/maxresdefault.jpg[/img] Koniec? Nie. Od kilku lat żelazną pozycją wieńczącą pełen pirotechniki spektakl Niemców jest „Engel” (pol. Anioł), jeden z singli promujących wydaną w 1997 roku płytę „Sehnsucht”. Podczas gdy niezawodna wrocławska publiczność śpiewała charakterystyczny refren piosenki: „Gott der weiß, ich will kein Engel sein” (Bóg wie, że nie chcę być aniołem), Till wzniósł się ponad scenę na olbrzymich skrzydłach. Naszpikowane pirotechniką anielskie skrzydła płonęły, wybuchały i ziały ogniem. Scenografia w tym utworze robi wrażenie iście piorunujące. http://i.imgur.com/acKOmss.jpg?1[/img] Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Wybrzmiały ostatnie dźwięki, zgasły światła. Półtoragodzinne show dobiegło końca. Zespół ukłonił się ponownie, a z ust wokalisty padły szczere, choć typowo lakoniczne podziękowania: "Dziękuję. Dziękuję. Dziękuję. Danke schön. Thank you Poland". Tłum wypełniający stadion również głośno skandował “Dziękujemy!” i tak oto zamknął się kolejny rozdział historii odwiedzin niemieckiej supergrupy w naszym kraju. Pozostaje mieć nadzieję, że Niemcy szybko skończą pracę nad nową płytą i odwiedzą nas ponownie ze świeżym materiałem, na co liczni fani w Polsce z pewnością czekają. Koncert Rammstein jest jak przedstawienie w teatrze. Wyuczone, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, nastawione na budzenie w widzach skrajnych emocji, od zachwytu poczynając, a na obrzydzeniu kończąc (a może odwrotnie?). Kontrowersyjne teksty, brutalne zachowania i perwersyjne gesty są jego nieodłączną częścią. Ujmujące swą prostotą melodie mają dosadny przekaz, wzmacniany nieodłączną pirotechniką. Jesteśmy świadkami widowiska, w którym nie ma miejsca na najdrobniejsze błędy czy niedociągnięcia, które groziłyby naruszeniem monumentalnej scenografii i zburzeniem misternie tworzonego porządku choreograficznego. Choć Rammstein na żywo to perfekcja w każdym calu, od czasu do czasu powraca dyskusja na temat wspomagania się przez muzyków playbackiem. 20 lat minęło, więc i trybiki niemieckiej supermaszyny mają prawo domagać się przesmarowania. Oby tylko tego smaru nigdy nie było w nadmiarze.[/align]
-
2 points
-
1 pointRelacja z pierwszego w Polsce solowego koncertu Tarji. Wykropkowałem nicki należące do osób z dawnego forum Tarji. Dzięki uprzejmości Cz... miałem okazję dotrzeć do Warszawy samochodem, co może i zajęło nieco więcej czasu niż podróż pociągiem, ale na pewno było tańsze i przyjemniejsze :) Szczególnie, że wśród repertuaru, którego mogliśmy posłuchać w czasie podróży była też składanka piosenek Nightwish. Po przyjeździe do Warszawy swoje pierwsze kroki skierowałem do schroniska, gdzie spotkała mnie niespodzianka, bowiem spotkałem tam Ch., C., K., C. W. i K.. Okazało się, że będziemy dzielić ten sam pokój :) Wraz z nimi spotkałem też m. in. M., M. i C., a także kilka innych osób. Potem przez czas pozostały do koncertu integrowaliśmy się cała grupą, m.in. na Polach Mokotowskich, które okazały się pięknym kompleksem parkowym. Wkrótce dołączył do nas Cz. wraz z żoną, a po jakimś czasie wszyscy udaliśmy się w stronę Stodoły, gdzie dołączyło do nas jeszcze kilka osób, m. in. S. i I.. Czas po wejściu do Stodoły, a jeszcze przed wejściem na właściwą salę koncertową poświęciliśmy w dużej części na robienie fotek zbiorowych i żarty. KONCERT - support Pierwszym wykonawcą, którego mieliśmy okazję posłuchać był Doug Wimbish. Jego popisy na basie przypadły mi do gustu (szczególnie w tych utworach, kiedy towarzyszyła mu reszta zespołu) i zapewne niedługo postaram się poszukać czegoś z jego repertuaru na YT. Po Dougu przyszła kolej na Martina Kesiciego. Jego występom nie przysłuchiwałem się jakoś szczególnie, w napięciu zastanawiając sie jednak, czy będziemy mogli wysłuchać utworu, którego wykonanie samo wręcz się narzucało tego wieczoru, a więc "Leaving You For Me'. Moje (i nie tylko) życzenie spełniło się tylko połowicznie - owszem, usłyszeliśmy LYFM, ale tylko w wykonaniu Martina :( Po jakichś 3 kolejnych piosenkach z repertuaru Martina przyszła jednak pora na koniec tego występu i nadszedł czas na gwiazdę wieczoru. - Tarja Setlisty z występu nie podam, bo nie jestem dobry w odtwarzaniu list z pamięci, jednakże była bardzo zbliżona do tej z Kolonii, aczkolwiek zabrakło OTHAFA. Dla mnie pozytywnym zaskoczeniem było, że w odróżnieniu od hali Wisły, w Stodole scena jest umiejscowiona wyżej, a co za tym idzie nawet ktoś o moim wzroście (161 cm) mógł przez cały czas widzieć Tarję. A było co oglądać - od strony wizualnej Tarja prezentowała sie pięknie, kilkakrotnie zmieniając stroje, co zresztą będzie można na pewno zobaczyć na zdjęciach. Jeśli chodzi o wykonywane utwory warto wspomnieć, że na koncercie wychodzą one ostrzej, niż na płycie co też uważam za pozytywny sygnał. Tarja zdecydowanie wkładała dużo serca w swój występ, sporo się uśmiechała i co najważniejsze pięknie śpiewała. Oprócz stałych członków zespołu (których zasługą było wspomniane już wcześniej ostrzejsze brzmienie) na scenie pojawił się też Toni wspomagając siostrę w roli upiora, a później także wtórując jej w 'Poison'. Pomimo, iż w roli upiora na pewno nie dorównywał Marco, to jednak myślę, że poszło mu całkiem nieźle. Innym ważnym momentem koncertu było wykonanie 'Oasis', kiedy Tarja zasiadła do keybordu i z uczuciem, wyraźnie wczuwając się zagrała i zaśpiewała ten utwór. Na swoim blogu pisała, że 'Oasis' ma dla niej szczególne znaczenie i to było widać. Innym wyjątkowym momentem było wykonanie 'Wishmastera', którego tyle osób głośno się domagało. I wyszło znakomicie- ci wszyscy, którzy twierdzili, że tę piosenkę tylko Tara może wykonać tak, jak należy z pewnością byli usatysfakcjonowani :) Spośród piosenek z repertuaru Nightwish wspomnieć trzeba też jeszcze o 'Nemo' przed którego wykonaniem Tarja przebrała się oczywiście w (jakżeby inaczej :) ) kultowy czerwony płaszcz. Oczywiście było tez wiele innych piosenek, jednak to te właśnie (oraz związane z nimi wydarzenia) najbardziej utkwiły mi w pamięci. PO KONCERCIE Koncert zakończył się ok. 23.20, co biorąc pod uwagę, ze do schroniska trzeba było przyjść przed 24, oznaczało, że bez ociągania musiałem wyjść ze Stodoły i nie miałem czasu na zakup żadnego Tarjowego gadżetu, a co więcej nie mogłem wziąć udziału w akcji, jaką grupa osób przeprowadziła pod hotelem :(. Zamiast tego musieliśmy z Ch. , K. i resztą śpieszyć się do schroniska, którego progi osiągnęliśmy niemal dokładnie z wybiciem północy. Okazało się też, że nie będzie z nami A. (dla którego wcześniej zarezerwowałem pokój), który nie zdołał się z nami spotkać i musiał szukać noclegu na własną rękę. SESJA AUTOGRAFOWA Dzisiaj od rana oczywiście tematem numer jeden była sesja autografowa w Empiku, na którą razem z reszta chłopaków z pokoju wybraliśmy się po zjedzeniu małego co nieco (w moim przypadku-kawałka pizzy). Kiedy przybyliśmy, ludzi nie było jeszcze zbyt wielu jednak w miarę, jak zbliżała się 12.00 zjawiało sie coraz więcej osób. Sama sesja przebiegała pod znakiem ciągłego dopychania sie i wezwań ochroniarzy, aby 'cofnąć się do tyłu'. Nie byłem dotychczas na żadnym tego typu spotkaniu, ale mam wrażenie, że to nie było zbyt dobrze zorganizowane. Spora część ludzi miała okazję nie tylko uzyskać od Tarji autograf, ale i zrobić sobie z nią zdjęcie, jednak w pewnym momencie organizatorzy ograniczyli kontakt fanów z Tarją tylko do tej pierwszej opcji. Ja sam mam teraz w pokoju podpisane zdjęcie (dzięki, M. :) ), a wiele osób z forum także fotki. Trzeba tutaj dodać, że Tarja naprawę się przykładała - z tego co widziałem, miała dla każdego uśmiech, a po rozdaniu autografów spędziła jeszcze trochę czasu cierpliwie pozując do zdjęć. W jakiś czas po sesji ludzie zaczęli się rozchodzić, a ja po jakimś czasie zapakowałem się (tym razem z A.) do samochodu Cz. i wyruszyliśmy w drogę powrotną do Poznania.
-
1 pointCztery razy przesłuchałem i ją pokochałem ;) Tyle tu różnych elementów, piosenka nie pozwala się nudzić. I wejście Marka Jansena! Czysta moc! Nie mniej jednak "Universal Death Squad" pozostaje moim faworytem lecz nieznacznie. Epica w tym miesiącu ograbi mnie z ostatnich pieniędzy ;)
-
1 point
-
Member Statistics