Rozstrzygnięcie mojego marzenia od szóstej klasy podstawówki nastąpi za dokładnie 24 godziny. Brzmi strasznie, tak odmierzać czas, zupełnie nie mając już wpływu na to, co się wydarzy. Pamiętam, że jak pierwszy raz zetknęłam się z fińskim, postanowiłam go studiować. Miałam wtedy jakieś 12 lat, ale ta decyzja się utrzymała - teraz może już nie tyle w formie marzenia, co raczej pomysłu na życie. A wszystko okaże się jutro o północy, kiedy poznam wyniki rekrutacji. I chociaż w ciągu ostatnich miesięcy dotarło do mnie, że nawet jeśli się nie dostanę na tę konkretną filologię, to mam plan na siebie, to, mimo wszystko, bardzo chciałabym udowodnić samej sobie, że jestem w stanie to osiągnąć. Tak było z wynikami matur i tak jest teraz... To taki punkt zwrotny w życiu: właściwie definiuje, w jakim kierunku będzie szedł człowiek przez resztę życia. Może nie tak absolutnie, przecież wszystko się zmienia, ale... To nadal pozostaje w jakiś sposób przerażające - ta odpowiedzialność. Czasem sobie myślę, że więcej odwagi potrzeba, by spełnić samo marzenie, niż doprowadzić kolejnymi krokami do niego. Że podjęcie ostatecznej decyzji, że stanie się to tu i teraz, nawet jeśli to ma być ta najlepsza chwila w życiu, jest najtrudniejsze: bo może się okazać, że już nigdy nie będzie tak dobrze.
I tutaj naprawdę chciałam oszczędzić Wam Doktora Who, ale mam idealny cytat w głowie, którego absolutnie nie mogę pominąć, bo tak idealnie pasuje do moich rozważań, że no...
(cytat z tego świątecznego odcinka z niby-Narnią, chyba z piątego sezonu; obrazek z Google)