Recenzja Yesterwynde
Według Pitagorasa i szkoły pitagorejskiej liczba trzy, którą nazwali triadą, jest najszlachetniejszą ze wszystkich cyfr. Jeśli zanurzymy się w świat kultury, to wystarczy choćby wspomnieć Trylogię Sienkiewicza, Władcę Pierścieni czy słynną serię Trzy Kolory Kieślowskiego. Oczywiście znamy też przypadki tworzenia dodatkowych części klasycznych trylogii, ale zazwyczaj nie mogły one stawać w szranki z doskonałością trzech podstawowych filarów.
Czemu przywołuję te przykłady? Dlatego że najnowszy krążek Nightwish wpisuje się tę historię, w potrójną opowieść. Tegoroczny album to zamknięcie trylogii zapoczątkowanej w 2015 roku płytą Endless Forms Most Beautiful, a pięć lat później kontynuowanej dwupłytowym albumem Human Nature. Dobrze będzie więc rozpatrywać Yesterwynde w kontekście, w jakim zostało umieszczone i pamiętając o fakcie, że jest ono kolejnym elementem w ciągu twórczym, w zamyśle artystycznym na przedstawienie pewnej refleksji na temat świata i człowieka. Trylogia ta to Nightwishowy big picture zrodzony w umyśle demiurga Tuomasa Holopainena.
Jednak zanim spojrzymy na krążek w szerszej perspektywie, skupmy się na samym materiale per se. Mimo bycia częścią większego segmentu płyta posiada bowiem pewne cechy, które nadają jej wyjątkowość i stanowi też kolejną cezurę w długiej historii Nightwisha. Nie dotyczy to wbrew pozorom każdej płyty zespołu, w historii grupy zdarzały się takie albumy, które mimo znacznych walorów artystycznych były po prostu kolejnym wydawnictwem w dyskografii, nagranym w identycznym składzie jak wcześniejszy krążek i niepoprzedzonym żadnymi większymi perturbacjami, przykładem może być tu płyta Wishmaster. Nie tym razem.
To pierwszy od czasów wspomnianego właśnie Wishmastera album nagrany bez udziału Marko Hietali, długoletniego basisty i drugiego wokalisty. Ponieważ Marko spełniał w zespole dwie funkcje, zastąpienie go nie było prostą sprawą, zresztą Tuomasowi et consortes prawdopodobnie nigdy nie chodził po głowie pomysł zastępstwa jeden do jednego, ale swego rodzaju transformacji w Nightwish trzeciej dekady XXI wieku. Ani lepszy, ani gorszy, po prostu ciut inny.
Zatem po raz pierwszy na basie na albumie studyjnym Nightwish możemy usłyszeć Jukkę Koskinena, grającego równocześnie z Wintersun. To basista bardzo sprawny i dobry technicznie, jako instrumentalista stał się cennym nabytkiem dla zespołu i z powodzeniem zastępuje poprzedniego władcę czterech strun, mimo że sam używa pięciostrunowych instrumentów. Nie wiem, czy to jakiś ukłon w kierunku nowego członka zespołu, ale nowy basista dostał kilka swoich momentów na płycie, gdzie bas jest wyraźny albo nadający ton danemu fragmentowi, jakich to momentów nie dostał na ostatnim krążku Marko Hietala. Rola basu w muzyce Nightwish była, jest i będzie całkowicie podporządkowana kompozycjom i niejako usługowa, więc nie będzie przesadą stwierdzić, że - jakkolwiek może to zabrzmieć kontrowersyjnie wśród oddanych fanów Marko - należy podejrzewać, że bardzo wiele osób nie zwróci nawet uwagi na to, jak dokładnie gra gitara basowa i że to nie imć Hietala, lecz nowy basista nagrał jej partie.
Należy tu też zanotować, że samo brzmienie gitary basowej jest delikatnie inne, zarówno od późnego Marko, jak i tego chrupiącego przesterem w czasach Century Child. Mimo tej drugorzędnej roli basu ku zaskoczeniu nowy basista zaznaczył w kilku fragmentach swoją obecność na płycie, a nawet wprowadził w paru miejscach zupełną nowość w muzyce Nightwish - bas bezprogowy. Jego debiut w zespole można uznać za naprawdę udany. Może zabrzmi brutalna prawda, ale pod kątem muzycznym nie odczuwa się braku Marko Hietali.
Tego wszystkiego nie da się oczywiście powiedzieć o drugiej funkcji pełnionej przez Marko, czyli o byciu wokalistą. Osoby tęskniące za głosem brodatego Fina mogą poczuć się zawiedzione jego brakiem na albumie, jednak zespół nie zdecydował się na zastąpienie wokalisty kimś innym. Po prostu rockowy męski głos jest nieobecny w muzycznej przestrzeni, a za całą sferę wokalną płyty odpowiada wszechstronna Floor Jansen, często wspomagana przez Troya Donockleya, którego jest więcej niż kiedykolwiek. Jakimś złagodzeniem absencji Marko może być okoliczność, że odchodził on w pewnym sensie stopniowo, ponieważ jego obecność już na poprzednim albumie była znacznie mniejsza niż na każdym z poprzednich krążków. Na Human Nature odczuwaliśmy niedobór solowych partii wokalnych Marko, tutaj mamy po prostu kontynuację tego trendu, aż do całkowitej dematerializacji głosu młodszego z braci Hietala.
Inną kwestią, która nadaje wyjątkowego charakteru płycie, jest fakt, że po raz pierwszy w historii Nightwish nie będzie trasy koncertowej promującej nowy album i nie wiadomo, czy w ogóle usłyszymy kiedyś te kawałki na scenie. Tym razem nie można powiedzieć o którymkolwiek utworze "to będzie koncertowy killer" albo "na płycie brzmi sucho, ale pewnie na żywo zyska na wartości" bądź spierać się, czy lepsza jest wersja studyjna, czy jednak koncertowa. Mamy tylko to, co usłyszymy po włożeniu płyty do odtwarzacza. Nic więcej. Niczym dni naszego życia, które dzieją się wyłącznie raz i kolejnych wersji brak. Najwyżej zostaniemy potem przyjemnie zaskoczeni tak w kontekście życia po życiu, jak i koncertów Nightwish. W tym momencie naciskamy przycisk play i jest tylko: tu i teraz.
Jak trzej bogowie Zeus, Posejdon i Hades podzieli się władzą nad niebem, morzem i światem podziemnym. Tak my przeprowadzając analizę albumu, rozdzielimy ją sobie na przyjrzenie się warstwie muzycznej, sferze literackiej oraz produkcji. Po tym wszystkim omówimy też sobie dokładniej poszczególne utwory.
KOMPOZYCJE i ARANŻACJE
Przejdźmy teraz do sedna albumu, czyli do muzyki. Nie da się ukryć, że to płyta o bizantyjskim przepychu i jednocześnie materiał niełatwy w odbiorze, o złożonej teksturze, wymagający wielu przesłuchań, by oswoić ten ocean dźwięków. Mówiąc metaforycznie, sporo dzieje się pod powierzchnią i zajmie to chwilę, żeby swobodnie nurkować w albumowych głębinach, szczególnie że zespół potrafi chwilami zawędrować w eksperymentalne dla siebie rejony. Postawię tezę, że muzyka Nightwish przechodzi pewną ewolucję i staje się odrobinę mniej bezpośrednia przy pierwszym podejściu niż wcześniej, a jednocześnie jest bardziej wyrafinowana pod względem harmonii i tekstury utworu. Aranżacje bywają zaskakujące, ale przez to może ciekawsze i ekscytujące dla słuchacza na dłuższą metę. Wymaga to oczywiście wielu przesłuchań, po których melodie nie będą chciały już wyjść z głowy.
Mało jest tutaj numerów, które będziecie nucić już za pierwszym razem. Nie jest to do końca Nightwish, który znaliśmy, ale równocześnie jest to wszystko dobrze osadzone w stylu zespołu i nie mamy problemów z rozpoznaniem, jaki zespół nagrał ten album. Nightwish typowy i nietypowy jednocześnie. Ta pozorna sprzeczność jest kluczem do zrozumienia tego, z czym mamy do czynienia.
Ważną kwestią jest też ogromne zdywersyfikowanie, to album zaskakujący różnorodnością. Paleta muzycznych kolorów jest chyba najszersza w historii zespołu, nie ma dwóch podobnych piosenek. Toteż jest spora szansa, że każdy znajdzie w tym tutti frutti coś dla siebie.
W kwestii konstrukcji utworów płyta podąża ścieżką wytyczoną przez Human Nature, to znaczy na albumie praktycznie nie ma prostych numerów (chyba że za taki uznać Lanternlight, ale też nie do końca). Wszystkie one są mniej lub bardziej skomplikowane i zawierają wiele różnych zmian w swoim obrębie, paraprogresywnych naleciałości i nie zawsze oczywistych aranży. Innymi słowy nie ma na tej płycie zwykłych piosenek, to powoduje, że jak ktoś czeka na hity do pomachania czupryną, to nie tędy droga.
Jeśli chodzi o zespół i orkiestrę symfoniczną, to wracają one do formuły znanej z klasycznych wydawnictw takich jak Once czy Imaginaerum, czyli zespół plus pełna orkiestra symfoniczna. Po raz kolejny mamy do czynienia z London Symphonic Orchestra, drugi raz nagrywanej w legendarnym Abbey Road Studios (pierwsze zetknięcie ze studiem dzielącym nazwę ze słynną płytą The Beatles zespół miał przy okazji rejestracji Dark Passion Play). Warto przypomnieć, że na poprzedniej płycie nie było orkiestry symfonicznej, mówimy oczywiście o pierwszym podstawowym krążku Human, mogliśmy usłyszeć na nim jedynie kwartet smyczkowy połączony z klawiszami i innymi dodatkowymi instrumentami, a orkiestra pokazała swoją moc dopiero na drugim cd-ku Nature. To jest jedna z podstawowych różnic pomiędzy poprzednim wydawnictwem a tegorocznym albumem.
Absolutne novum stanowi fakt, że po raz pierwszy od 20 lat za aranżacje partii orkiestralnych nie odpowiadał Pip Williams, wieloletni współpracownik zespołu. Pałeczkę po Pipie przejął dyrygent i kompozytor James Shearman, mający na swoim koncie dokonania zarówno z kręgu muzyki poważnej, jak i filmowej. Co ciekawe Sherman dyrygował orkiestrą symfoniczną nagrywającą na płyty Nightwish od 2004 roku, a zadebiutował w roli aranżera orkiestry dla Nightwisha przy poprzednim albumie Human Nature, gdzie odpowiadał za orkiestrację kilku utworów, np. Tribal. Nie jest to więc człowiek z nikąd, ale artysta obyty już z muzycznym uniwersum Nightwisha. Zatem zmiana na stanowisku orkiestratora odbyła się w sposób płynny i bez szkody dla samych orkiestracji. James Shearman rozumie kompozycje Tuomasa i stylistykę, w jakiej porusza się zespół. Ponieważ Shearman sam jest też kompozytorem, jego orkiestracje zawierają dużo detali. Zwraca też uwagę znaczna rozpiętość użytych środków, od bardzo potężnego brzmienia do takich wręcz oszczędnych, kameralnych fragmentów, co sprawia, że styl jego aranży orkiestralnych jest odrobinkę inny od Pipa. Może to też kwestia samego materiału, który dostarczył mu Tuomas.
W każdym razie Shearman jeszcze bardziej postawił na styl muzyki filmowej, więc elementy symfoniczne są bardzo ilustracyjne i sprawiają, że od razu stają człowiekowi jakieś obrazy przed oczami. Niezależnie, czy mówimy o epickim rozmachu, czy ascetycznym minimum gdzieś w tle. Nie bez znaczenia jest także udział Tuomasa Holopainena w procesie tworzenia orkiestracji. Lider Nightwish po raz pierwszy w historii grupy jest podpisany jako współtwórca aranży orkiestralnych.
Wobec odejścia Marko Hietali i pozostawienia na wokalnym placu boju jedynie Floor i Troya na powrót znaczenie odzyskały chóry. Ponownie usłyszymy chór dziecięcy, a dokładniej w postaci chóru chłopięcego z prestiżowej katolickiej szkoły Cardinal Vaugan Memorial School. Obecność śpiewających dzieci gdzieś tam przywołuje dalekie echa płyty Imaginaerum. Centralnym punktem aranżacji chóralnych są jednak chóry klasyczne, dorosłych głosów, mieszanych damsko-męskich. Chór na tegorocznym albumie składa się z 34 osób, w tym są kobiety soprany, mezzosoprany i alty, wśród mężczyzn znajdziemy tenorów, barytony i basy. Chóry mają większe pole do popisu niż na poprzednim albumie. Z fluktuacją raz z przewagą żeńskich głosów, raz z naciskiem na męskie i ze wszystkim pomiędzy. Generalnie partie chóralne są równie różnorodne, co cały materiał. Na krążku Human Nature charakterystyczne były harmonie trójki wokalistów Marko, Floor i Troya, w trójkę śpiewali oni unisono tworząc niejako “zespołowy chór”, tym razem nic takiego nie ma miejsca, a zdecydowanie postawiono na głosy Londyńczyków.
Yesterwynde to krążek gdzie naprawdę dużo jest partii chóralnych, co jakby koresponduje i współgra ze wspólnotowym przekazem płyty.
Wokalami prowadzącymi na płycie są Floor Jansen i Troy Donockley. Floor naprawdę czaruje, a ma na tej płycie do zaprezentowania bardzo różne rejestry i style. Od bardzo delikatnych, intymnych fragmentów do tych pełnych siły. Śpiewa nisko, śpiewa wysoko, uskutecznia także okrzyki i niemal melorecytacje. Porusza się też w obszarach, które nie są dla niej typowe. Troy za to nie ogranicza się tylko do folkowych wokali, ale też momentami ma przed sobą bardziej zdywersyfikowane zadania. Brytyjczyk dużo śpiewa w chórkach. Jego kojący głos dodaje również sporo wiarygodności i zaufania do słyszanych z głośnika słów, szczególnie w tych poetyckich fragmentach. Tak jak zróżnicowane na płycie są kompozycje, aranżacje i użyte brzmienia, tak zróżnicowana jest też sfera wokalna.
Instrumentarium zespołowe to odrębny temat, któremu trzeba poświęcić miejsce.
Istotnej dla wielu gitary elektrycznej jest dużo w aranżacji, ma ona mocne, mięsiste brzmienie, a w kilku momentach ołów leje się z nieba. Album ma zdecydowanie bardziej metalowy charakter niż poprzednik. Gitary są cięższe i nowocześnie brzmiące. Pojawiają się też solówki gitarowe.
Jeśli chodzi o gitarę to sprawa jest ciekawa, ponieważ mamy obecnie w zespole dwóch gitarzystów. Emppu Vuorinen wziął na siebie nomen omen ciężar metalowego riffowania oraz tradycyjnie rozumianych partii solowych, zaś Troy Donockley odgrywa partie bardziej klimatyczne, gdzieś w tle, używa on do gry na gitarze elektronicznego smyczka albo gra slidem. Odwołuje się w swoim brzmieniu i stylu gry do spuścizny rocka progresywnego i space rocka. Jego partie nie są pierwszoplanowe, ale poszerzają mozaikę aranżacyjną, służą robieniu atmosfery i nadawaniu utworom wielowymiarowości, a nie mocnemu uderzeniu. Przykładem tego są partie w np. w Spider Silk i Something Whispered Follow Me.
Ważną rolę na albumie pełni również gitara akustyczna. Taka ciekawostka zza kulis - Emppu poprosił Troya, by ten nagrał wszystkie partie gitary akustycznej na albumie, oddając w ten sposób całkowicie tę sferę popielatowłosemu Brytyjczykowi. Ścieżki akustyczne zostały więc zarejestrowane wyłącznie przez Troya Donockleya.
Wydawałoby się, że oczywistą konsekwencją powrotu pełnej orkiestry symfonicznej do muzyki zespołu, co za tym idzie wypełnieniem przez orkiestrę wielu miejsc w instrumentacji utworów, będzie ograniczenie partii klawiszowych. Tak jednak nie jest, Tuomas Holopainen ze swoimi instrumentami klawiszowymi wcale nie ma mniej miejsca niż na ostatniej płycie, wręcz przeciwnie krążek jest naszpikowany klawiszami jak świąteczny sernik rodzynkami. Niektóre partie emulują orkiestrę, zlewając się z partiami symfonicznymi lub chóralnymi. Lider Nightwish chętnie eksperymentuje również z brzmieniami bardziej elektronicznymi, ujawniając sympatię do muzyki z lat 80. Klasyczne syntezatorowe wstawki pojawiają się tu i ówdzie na płycie i ubarwiają muzyczny pejzaż. Nieobce jest też Tuomasowi używanie brzmień a la klawesyn/klawikord. Ograniczony został za to tak chętnie używany na dwóch poprzednich płytach z trylogii fortepian, który pojawia się tylko kilka razy (Spider Silk, Lanternlight).
Lista instrumentów użytych na albumie jest długa niczym Amazonka. Największą jej część wypełnia oczywiście orkiestra symfoniczna z wszystkimi sekcjami - smyczkową, dętą blaszaną i drewnianą oraz perkusyjną. Natomiast szeroką paletę zespołowych instrumentów dodatkowych otwierają te związane z muzyką celtycką i irlandzkim folkiem, a mianowicie dudy, bodhrán i low whistle. Nie zabrakło również 8-strunowego buzuki, modelu robionego wyłącznie na zamówienie. Swoje miejsce w muzycznej przestrzeni znajduje także znany już z poprzedniego krążka elektroniczny aerofon firmy Roland. Panem i władcą tych wszystkich instrumentów jest niezawodny multiinstrumentalista Troy Donockley. Swoją odnogę w tym aglomeracie ma też Kai Hahto, który obsługuje nie tylko typową rockową perkusję, ale cały zestaw instrumentów pobocznych takich jak: shakery, tamburyn, djembe, bongosy i chimesy.
Co do ogólnego wyrazu artystycznego Yesterwynde jest w dużej mierze kuzynem poprzedniego krążka, ale niechaj was to nie zmyli, bo mimo kontynuacji płyta ma swoją niepowtarzalną tożsamość inną od poprzednika i co ważne dokłada też nowe elementy i potrafi także sięgać do przeszłości.
Chcąc zgłębić warstwę instrumentalną płyty, polecam zapoznać się z krążkiem instrumentalnym, gdzie są same podkłady bez wokali. Można wtedy zauważyć i usłyszeć rzeczy, których normalnie nie słyszymy albo na które nie zwrócimy uwagi, będąc skupieni raczej na głównej linii melodycznej i wokalu.
KONCEPT I TEKSTY
Każda płyta w inny sposób rozkłada akcenty. Endless Forms Most Beautiful to po albumach z dominującą rolą orkiestry krążek skoncentrowany na grze zespołu, Human Nature był za to albumem nastawionym na harmonie trójki wokalistów i ciekawe linie wokalne. Yesterwynde jest znowuż krążkiem nastawionym na teksty i refleksje. Według słów Tuomasa Holopainena żaden inny album wcześniej nie był tak mocno pożeniony ze stroną literacką, jeśli czegoś nie rozumiesz w kompozycji, zerknij do liryku.
Warstwa literacka jest w twórczości Nightwish równie ważna, co muzyka. Oczywiście jak każdego zespołu można go słuchać, sprowadzając tylko do samej muzyki, ale to trochę jak z opisem postmodernistycznego dzieła: na pierwszym piętrze ucztują ludzie zajadając sobie całkiem niezłe kąski, nie wiedząc, że jedzą tylko część tego, co spożywają ci z piętra powyżej.
Podobnie jak poprzednie części trylogii również Yesterwynde nie jest koncept albumem sensu stricte. Jeśli wzorcem metra w Sevres odnośnie pojęcia koncept albumu jest wielokrotnie przywoływane The Wall Pink Floyd, to nowy album Nightwish nie ma struktury fabularnej, ale wszystkie teksty orbitują wokół tematyki związanej z czasem i człowiekiem i tym razem nie ma żadnych odstępstw w tej kwestii. Yesterwynde jest najbliżej klasycznego koncept albumu ze wszystkich płyt Nightwish, śmiało można rzec: co najmniej album tematyczny. Nigdy wcześniej żadna płyta zespołu nie była tak ściśle zorientowana na pewien obszar. Motywem przewodnim jest czas, nasza śmiertelność oraz wspomnienia i dorobek człowieka jako gatunku. Pamiętajmy, że samo pojęcie czasu jest ściśle związane z ludzkością, jesteśmy jedynymi stworzeniami na ziemi, które znają pojęcie czasu i które odmierzają go w taki czy inny sposób.
Tu możemy przejść do pokazania, gdzie w albumowej triadzie sytuuje się Yesterwynde. Endless Forms Most Beautiful był to krążek w dużej mierze skupiony na szeroko pojętej tematyce związanej z ewolucją, przyrodą i wszechświatem. Jeżeli była mowa o człowieku to w pewnym szerszym sensie, łączności człowieka z naturą, całym wszechświatem, biologiczną siłą. Możemy więc dokonać pewnej kondensacji i nazwać to naturą. Drugi album w trylogii miał już wyraźny podział na część związaną z człowiekiem i jego wytworami takimi jak tworzenie muzyki, wyobraźnia, empatia, i drugim krążkiem w całości poświęconym przyrodzie, naszej matce Ziemi. Wydawnictwo sprzed czterech lat było jakby zaczątkiem tego, gdzie prowadzi nas tegoroczny album.
Można powiedzieć, że pierwszy krążek w trylogii to natura, drugi to człowiek i natura, a ostatnia część trylogii skupia się już tylko na człowieku i to nie w kontekście przyrody, ale w sensie naszego człowieczeństwa, wspólnoty, czasu, który upływa i tego, co możemy jako ludzie w nim dokonać. To najbardziej humanistyczny album Nightwish.
Trójskok: natura, człowiek/natura, człowiek jest też zgodny z kolejnością historyczną, ponieważ najpierw była natura, a na końcu człowiek po wielu miliardach lat istnienia wszechświata. Można to też przedstawić jako perspektywę od ogółu do szczegółu. Dorobek człowieka jako gatunku jako jeden z elementów z całego pejzażu trwającej miliony lat ewolucji. Naszą cywilizację możemy liczyć dopiero od powstania takich rzeczy jak pismo, instytucje społeczne, opanowanie środowiska naturalnego czy świadome wytwarzanie potrzebnych dóbr. W całej historii naszej planety ludzkość i jej efekty to raptem krótka chwila.
Wszystko to ustawiamy oczywiście w daleko idącym uproszczeniu, ponieważ żaden album nie jest monolitem, homogeniczną całością, która nie ma różnych pobocznych dróg, wystarczy wspomnieć choćby o Edema Ruh z Endless Forms Most Beautiful z przymrużeniem oka traktującą o samym zespole. Chodzi bardziej o pewien dominujący rys, oś tematyczną płyty. Przy Yesterwynde nie da się zaprzeczyć że człowiek i czas są w centrum zainteresowania.
Wśród utworów możemy namierzyć, pochwałę życia ludzkiego jako wartości autotelicznej (The Weave), afirmację kontaktów międzyludzkich (An Ocean Of Strange Islands) i nawiązanie do postępu i dorobku cywilizacyjnego (The Antikythera Mechanism), apoteozę współdziałania i docenienie tego, co dobre w człowieku (The Children Of 'Ata). Tę wspólnotowość podkreśla też nasz związek z przodkami (Perfume of the Timeless). Nie brakuje tradycyjnie Nightwishowego motywu powrotu do dzieciństwa i nostalgii za tym niewinnym czasem (Hiraeth). W sposób istotny wybrzmiewa wątek czasu, kruchości życia i przemijania (Spider Silk) i cieszenia się życiem pomimo świadomości naszej śmiertelności (Sway). Utrzymane w tonie pożegnania i wdzięczności za przeżyty czas jest finałowe Lanternlight, w tym ostatnim tekście można zauważyć podobieństwo do Turn Loose The Mermaids z Imaginaerum, zresztą oba utwory miały swoją genezę w odejściach najbliższych Tuomasowi osób: ojca i dziadka. Pojawia się także temat szukania sensu w ziemskim życiu człowieka i tym czymś jest dla lidera Nightwish znalezienie pasji, szczególnie takiej, która wnosi coś do świata lub do życia innych ludzi (Something Whispered Follow Me). Układanki dopełnia pozornie odstająca od reszty parodia tego, czym karmią nas media dookoła, w gruncie rzeczy niosąca wiadomość, że straszą nas przecież od zawsze i szkoda czasu na lęki (The Day of..).
Jak widzimy wachlarz tematów jest spory, ale wszystkie one dotykają kwestii czasu, śmiertelności i efektów, jakie może dać życie ludzkie tu na ziemi. Tak w aspekcie indywidualnym, jak i całej ludzkości.
Mimo często niełatwej bądź utrzymanej w molowych tonacjach muzyki to w warstwie tekstowej zwraca uwagę podskórnie przebijający optymizm i skupienie się w większym stopniu na pozytywnej części naszego pobytu na tym świecie. O dziwo, nawet tekst do quasi-apokaliptycznego The Day Of...sam Tuomas uważa za niosący pozytywne przesłanie. Wypowiedzi Pana Holopainena w wywiadach oraz teksty na albumie sugerują, że pokłada on dużo wiary w ludzkość, podkreślając to, co dobre, zachęca nas do rozwoju i budowy coraz lepszego świata dla naszych dzieci i wnuków. Celebruje to, co ważne. Wyłuskuje światełko w tunelu, pokazuje znaczenie miłości i wspólnoty.
PRODUKCJA I BRZMIENIE
Teraz parę słów o produkcji i brzmieniu. Nie ulega wątpliwości, że to płyta krystalicznie wyprodukowana, brzmiąca potężnie i głośno. Na szczęście udało się nie przesadzić i materiał nie padł ofiarą tzw. wojny głośności, co nie jest rzadkością w przemyśle muzycznym. Długie miesiące pracy w Finnvox Studios pod okiem tercetu nieegzotycznego w postaci Tero Kinnunena, Mika Jussili i Mikko Karmili nie poszły na marne. To fachowcy z wieloletnim doświadczeniem, którzy za konsoletą pracują od lat 90. i są z zespołem niemal od początku. Miksowanie i mastering nagrań zawierających dziesiątki, a często setki ścieżek im nie straszne. Tradycyjnie współproducentem płyty jest też sam Tuomas Holopainen. Nightwishowy Don Corleone, który zawsze ma ostatnie słowo. Ważną kwestią jest fakt, że mamy do czynienia z dwoma miksami: podstawowym i Dolby Atmos. Recenzując płytę skupiam się jednak na tym pierwszym. Od osób, które miały do czynienia z tym drugim, można usłyszeć, że mocniej uwypukla on różne detale.
Yesterwynde to album z mocniejszą gitarą i basem niż poprzednia płyta i ogólnie brzmiący bardziej metalowo niż Human Nature. Gitara basowa jest bardziej słyszalna niż na poprzedniej płycie. Można orientacyjnie powiedzieć że siła ataku gitar jest największa spośród płyt trylogii, mniej więcej w okolicach Endless Forms Most Beautiful z jeszcze odrobiną dociążenia. Oczywiście nie ma dwóch takich samych albumów i tak samo nie ma dwóch identycznych brzmień gitary, więc jest to porównanie orientacyjne.
Kierunek standardów produkcyjnych tej części zespołowej, w jakim Tuomas chce podążać przynajmniej od płyty Once. To bardzo masywna i aptekarsko brzmiąca gitara, bas i perkusja. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że wyprodukowanie płyty z taką ilością instrumentów pozazespołowych, z całą orkiestrą symfoniczną i chórami to zupełnie inne wyzwanie produkcyjne niż typowo metalowy album, nawet z najwyższej półki. Yesterwynde to na pewno album wymuskany do granic, nad którym spędzono rekordowo długi czas w studiu, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę standardy Nightwish.
Wokal podobnie jak to miało miejsce na ostatnim krążku, jest bardzo różnie ustawiany w miksie, wszystko zależy od fragmentu, bo jest tu duże zróżnicowanie w tej kwestii. Są momenty, gdzie partie wokalne są wyraźnie z przodu, a są takie, gdzie nie są bardzo mocno wysunięte na pierwszy plan albo stanowią tylko część chóralnego brzmienia. Na pewno jest pewna różnica z przykładowo solowymi płytami Tarji Turunen, które są produkowane tak, by brzmieć jak teatr jednego aktora. Tu nie ma podporządkowania wszystkiego jednemu elementowi w układance.
Orkiestra i instrumenty dodatkowe są dobrze słyszalne, choć nie są priorytetowo potraktowane w miksie, przez to słuchając płyty, pomimo gargantuicznego bogactwa aranżacyjnego nie ma się wrażenia przesytu i przytłoczenia.
Tutaj dochodzimy do pewnej istotnej kwestii, a mianowicie, ktoś mógłby zadać pytanie, jaki jest sens robienia takich orkiestracji, skoro finalnie nie wszystko słychać i nie chodzi tylko o to, że partie zespołu przykrywają ścieżki orkiestry, co jest w pewien sposób zrozumiałe w końcu to metalowy album, ale że nawet w tych momentach, w których orkiestra gra sama, to wydaje się lekko wycofana.
Jedynym argumentem jaki przychodzi mi na myśl, a który mógł stać za taką wizją, to mimo wszystko chęć zachowania rockowo-metalowej estetyki całości, nawet jeśli mówimy o jej symfonicznej odmianie. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, to jest album, który bez problemu można opisać przymiotnikami: epicki, majestatyczny, przebogaty, ale jednocześnie ta bombastyczność nie przekracza granicy niezdrowego rozbuchania. Czy to dobrze, czy nie, to pozostawiam do oceny słuchaczy.
Podsumowując kwestię produkcji, to w przypadku producentów z tak długim doświadczeniem i tyloma miesiącami pracy w studiu, gdzie każda zmiana jest zatwierdzana przez cały sztab producencki, a Tuomas Holopainen słucha materiału dziesiątki razy, zanim ujrzy on światło dzienne, nie można mówić w tej sferze o jakimś niedopatrzeniu czy wypadku przy pracy. Trzeba przyjąć, że miks i mastering są po prostu takie, jakie miały być i jakie pasują Tuomasowi do wizji artystycznej. Chcąc stanąć w prawdzie artystycznego przekazu twórcy, to taki jest zamysł kreatora. To jego perspektywa. Nie da się ukryć, że lider Nightwish posiada precyzyjną wizję, jak ma brzmieć album, pełną detali i balansu między różnymi składnikami.
Tak czy inaczej warto zapoznać się tym razem z wersją orkiestralną albumu która jest dostępna jako trzeci krążek w pakiecie Yesterwynde (pierwszy to wersja podstawowa, a drugi to wspomniana wcześniej wersja instrumentalna). Materiał w czysto orkiestralnym wydaniu pokazuje filmowo - klasycyzujący wymiar twórczości Tuomasa Holopainena, jego ciekawe melodie i warsztat jako kompozytora. Może się okazać, że utwory w wersji orkiestralnej są równie wciągające.
UTWORY
Po tej analizie albumu jako całości omówimy pokrótce poszczególne utwory. Skupiając się głównie na ciekawostkach oraz poszukiwaniu łączności z przeszłością i osadzeniu w niemal trzydekadowej tradycji zespołu.
1. Yesterwynde
Tym razem mamy do czynienia z (nie)klasycznym intrem, to dopiero drugi raz w historii, gdy zespół decyduje się na swego rodzaju introdukcję do albumu. Takie otwarcie płyty jest zaskoczeniem, a przypomnijmy, że Nightwish robił już tak szalone rzeczy jak umieszczanie czternastominutowego monstrum na początku płyty. Naszą podróż w świat Yesterwynde zaczynamy od odgłosu filmowego projektora, potem pojawiają się chóry niczym z mszy w starej katedrze. Pobrzmiewają w tym reminescencje sakralnych chorałów, a może nawet starszych tradycji. Wyłania się też aerofon i orkiestra, a instrumentami, które mają kluczowe znaczenie w drugiej części utworu, są gitara akustyczna i low whistle. Nie jest to bynajmniej Taikatalvi dwa, jak sądzili niektórzy. To rzecz w pierwszej części bardziej klasycyzująca, a w drugiej folkowa, z delikatnym posmakiem muzyki dawnej, rozmarzona, anielska, doprawiona ślicznym wokalem Floor. Obcowanie z tym utworem to jak wejście w chłodne i majestatyczne mury starego uniwersytetu albo spacer dookoła wiekowego kościoła gdzieś na odległych wrzosowiskach, gdzie emanuje oddech historii, którą można zgłębić. Historii jak ten album.
2. An Ocean Of Strange Islands
O ile pierwszy utwór to była zaledwie muzyczna przystawka, entrée przed daniem głównym. To w chwili gdy na odtwarzaczu wyświetla się cyfra dwa, zespół uderza z grubej rury, spuszcza na nas muzyczną atomówkę na dzień dobry.
Najdłuższy utwór na płycie zespołu to zazwyczaj szczególny numer - ulubieniec fanów. Opus magnum krążka. Pokaz szczytowej formy zespołu, toute de force. Czy te wszystkie określenia odnoszą się do An Ocean Of Strange Islands? Zdecydowanie tak. Nie jest to jak zazwyczaj majestatyczne dzieło na zamknięcie płyty, ale minisuita w początkowej części albumu.
Czy stanie się faworytem wśród wielbicieli Tuomasa i spółki? Ma na to spore szanse. Zawiera bowiem rudymentarne składniki, które tworzą udane dzieło: potężne gitary, epickie wejścia orkiestry, klimatyczne pasaże, zróżnicowanie w aranżacji i dynamice, a to wszystko otulone w piękne melodie i pełen pasji głos Floor. To zamknięta w niespełna 10 minutach opowieść. Zaskakuje momentami dość ciężkie i szybkie riffowanie, narzekający na za mały ostatnio procent metalu w metalu, nie powinni czuć się rozczarowani. Za to teatralność utworu docenią pewnie fani Imaginaerum.
Warto także zwrócić uwagę na intymne momenty w środku na tle arpeggia wykonywanego przez buzuki i zagraną na dudach instrumentalną kodę, pod koniec doprawioną jeszcze dźwiękiem aerofonu.
3. The Antikythera Mechanism
Zaczynamy muzyczną podróż przez odległe krainy. W utworze tyle się dzieje, że można by nim obdzielić kilka innych numerów. Umownie podzielmy go sobie na pięć segmentów. Pierwszy najdłuższy orientalno-metalowy zawierający zwrotki Floor, przed-refreny Troya, refren Floor z chórem w tle i agresywniejszy post-refren Floor. Całość powtórzono. Z tą różnicą, że za drugim razem w przed-refrenie Troyowi towarzyszy Floor. Wydaje się, że mamy tu mnóstwo rzeczy i jest to skomplikowane, ale cała ta struktura jest dosyć klarowna i przejrzysta, naprzemiennie wprowadzając wokale naszej dwójki wokalistów i kontrast w aranżacji. Drugi segment krótki, ale istotny, to moment etniczno-plemiennego przełamania, możemy w nim usłyszeć różnego rodzaju perkusjonalia, na których gra niezmordowany Kai Hahto. Po nim płynnie wchodzimy w trzecią sekcję pełną metalowo-orkiestralno-chóralnych pasaży. W trakcie tej kaskady dźwięków pojawia się recytacja i różne filmowe efekty, co jeszcze bardziej nadaje kinematograficznego charakteru utworowi. Wreszcie następuje osobny czwarty moment z wyciszeniem i solową zagrywką gitary, gdzieś w dalekim tle zaznacza jeszcze swoją obecność low whistle. Ten spokojny orientalizujący fragment może przywoływać echo takich utworów jak Sahara.
Zresztą w ogóle jak byśmy mieli szukać w przeszłości zespołu jakiejś kompozycji o zbliżonym klimacie, to byłaby to właśnie Sahara, przy czym nie chodzi tutaj o podobieństwo melodii czy nawet rozwiązań aranżacyjnych, ale owe muzyczne orientalizmy i atmosferę. Piąty segment to refreny znane już z pierwszej części, wsparte jeszcze dodatkowo kolejną partią gitary.
Po przesłuchaniu warto sobie poczytać też, czym jest tytułowe urządzenie ze starożytnych czasów.
4. The Day Of..
Drugi singiel otwierają dźwięki w stylu lat 80., firmowych brzmień dostarczają syntezatory Korga. Mamy też tutaj pulsujący bas i wejścia chóru dziecięcego mogące przywoływać reminescencje z przeszłości Nightwish.
Natomiast sama melodia i architektonika kawałka są dość nietypowe i mimo że na papierze utwór posiada refren, to jednak słuchając go odczuwa się pewną atypowość. Nie jest to standardowy singiel, nie jest to nawet standardowy utwór Nightwish, a jednocześnie posiada wiele kluczowych dla stylu zespołu elementów. Może to być dla niektórych zaskakujące odwołanie, ale w mostku w części instrumentalnej można znaleźć pewne paralele z częścią instrumentalną Harvest. To już nie są czasy Wish I Had An Angel czy Amaranth i ten utwór nie ma aż takiej nośności jak dawniejsze single, ale po wielu przesłuchaniach robi wrażenie i potrafi do siebie przekonać.
5. Perfume Of The Timeless
Gdyby szukać analogii z poprzedniej płyty, to pierwszy singiel byłby w pewien sposób odpowiednikiem Music. Nie chodzi o samą melodię, ale o podobną długość, zbliżone rozwiązania w konstrukcji (np. długi wstęp), różne zmiany dynamiki. W części metalowej zastosowano zaś stary, dobry patent z "dziurawą" zwrotką bez gitary. Klasyka od Ever Dream i Nemo po How's the Heart. To niemal Nightwishowy znak rozpoznawczy. Refren za to należy do najbardziej melodyjnych na płycie, wwierca się w mózg niczym dzięcioł w topolę. Nightwish do tej pory prawie ogóle nie miał kawałków o takiej długości, bo albo tworzył utwory o standardowym czasie trwania, albo długie kolosy, natomiast 8 minut to bardzo bardzo nietypowo jak na Tuomasa i spółkę. Na palcach jednej ręki można policzyć takowe utwory w dyskografii zespołu. Tym niemniej krzyżujące orkiestrę i zespół dzieło należy do najjaśniejszych punktów płyty. Zwraca uwagę dużo smaczków w orkiestracjach i podkreślę to jeszcze raz porywająca melodyka. Po przesłuchaniu całego albumu staje się jasne, dlaczego akurat ten kawałek został singlem.
Po zasadniczej części utworu mamy eteryczne partie harfy, po której outro wykonuje Troy Donockley.
6. Sway
Czym byłby dobry album bez ballad? Z kolejnym utworem przesuwamy się na drugi kraniec spektrum, po potężnej symfonice czas na folkowo-akustyczne klimaty. Sway kontynuuje dobre tradycje w tym względzie. Jest to też jeden z tych utworów, w którym w większym zakresie wokalnie udzielił się Troy, a całość stanowi duet wokalny pomiędzy śpiewającą w wysokich rejestrach Floor, a wspomnianym Troyem. Brytyjczyk zameldował się też z gitarą akustyczną oraz buzuki. Jest także irlandzki bębenek bodhrán i różne drobne perkusjonalia Kaia. Nazwanie tego utworu tylko folkową balladą byłoby zredukowaniem jej oblicza, ponieważ folk to nie jedyna rzecz w utworze. Da się także wyczuć refleksy w stylu neoclassical w środku utworu i niemal art rockowy posmak w instrumentacji.
Od 02:58 warto zwrócić uwagę na aksamitne partie bezprogowego basu, w których możemy podziwiać kunszt nowego basisty.
7. The Children Of 'Ata
Każdy album Nightwish musi mieć swoje wyjście poza znane terytorium, zapuszczenie się na nieznane wody, czyli utwór z eksperymentami, jak przykładowo Creek Mary's Blood na płycie Once. Na Yesterwynde rolę tę pełni The Children of 'Ata. Tutaj zespół zapuścił się daleko i w przenośni, i dosłownie, bo wylądowaliśmy aż w archipelagu Tonga na południowo-zachodnim Pacyfiku. Dodatkowym smaczkiem jest udział rdzennych mieszkańców Tonga, którzy zarejestrowali zaśpiewy i okrzyki w swoim lokalnym języku. Już ejtisowe klawisze nie są czymś codziennym w stylu grupy, ale udział wokalny rdzennych mieszkańców Tonga jest czymś zupełnie egzotycznym. Coś niestandardowego udało się ubrać w przebojową formę. Twarde metalowe gitary, londyńska orkiestra symfoniczna, synthwave sprzed kilku dekad, etniczne wokale i world music - na papierze totalny galimatias. Jednak te elementy aranżacji mimo że należą do innych porządków muzycznych i pochodzą z różnych gatunków, tworzą zgrabny amalgamat. Utwór ten to namacalny dowód, że muzyka nie zna granic, i stylistycznych, i tych geograficznych.
8. Something Whispered Follow Me
Wita nas triada klawisze, aerofon, buzuki. Miarą sztuki jest zaskoczenie, bo nie trwa to długo, a na scenę wkracza Emppu Vuorinen i po raz kolejny udowadnia, że jeszcze nie czas, by przeszedł na zasłużoną emeryturę. To jest jego highlight na płycie. Klimatyczny metal z wyraźnymi partiami solowymi może się kojarzyć ze złotą erą takiej muzyki.
Kusząca melodia i zmiany w dynamice to składniki, które zawsze się sprawdzają. Utwór posiada poza tym szeroką przestrzeń aranżacyjną, gdy się uważnie wsłuchacie, to w trakcie gry Emppu na dalekim tle usłyszycie jeszcze jedną ścieżkę gitary, to Troy Donockley co jakiś czas robi różne zagrywki i podciągnięcia na swojej gitarze. Instrumentalna trójca z początku powraca jeszcze raz w środku. Zaś największym zaskoczeniem jest zmiana metrum w końcowej części.
Same wokalizy Floor z drugiej części utworu należą do najpiękniejszych momentów płyty, chwycą za serce nie tylko zagorzałych fanów jej głosu. Na finiszu na tle śpiewającej Floor szepta Troy.
9. Spider Silk
Na wstępie wreszcie słyszymy dawno nieobecny fortepian i partie gitar Troya. Tak, to te atmosferyczne zagrywki błąkające się po horyzoncie, grane slidem i brzmiące trochę jak z westernowego soundtracku do filmu Sergia Leone. Nie czeka na nas jednak Clint Eastwood z rewolwerem, tylko Floor Jansen z charyzmatycznie brzmiącym głosem.
Oparty na kontrastach utwór dowozi do końca. Jest klimatycznie, jest przebojowo, ale też tak zwana część C jest lekko zabarwiona progmetalem. W pewnym momencie włącza się także Troy. Kto po kilku przesłuchaniach nie nuci sobie spin away, spin away, spin away, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Po głównej części utworu dostajemy jeszcze klimatyczne zakończenie z ambientowymi klawiszami i spacerockową gitarą Troya.
10. Hiraeth
Hiraeth to walijskie słowo oznaczające w przybliżeniu coś w rodzaju nostalgii i tęsknoty za domem. Na starcie prym wiodą wokalizy Floor i ciągnące się za nią partie aerofonu oraz wyraźne dźwięki strun buzuki, które odgrywa prominentną rolę w tym numerze. Bardzo istotne znaczenie zarówno wokalne, jak i instrumentalne ma Troy Donockley. Metalowa gitara wchodzi niespodziewanie jak grzmot błyskawicy i w pewnym momencie dostajemy folk metalowy jig, co nie jest już jakąś nowością w muzyce Nightwish, z łatwością możemy sobie przypomnieć kilka folkmetalowych kawałków w historii zespołu, uaktywniają się przy okazji dudy. Na zakończenie czeka nas typowo metalowe przyspieszenie z galopem perkusji.
Hiraeth to w pewien pokrętny sposób Harvest tego krążka. Tak jakbyśmy mieli obraz, tylko Harvest to była wersja standardowa, a Hiraeth to dziwna wersja po drugiej stronie lustra. Zaskakuje język, który pojawia się w utworze, albowiem partie Troya zawierają też zdania śpiewane w języku walijskim. Trochę podobny zabieg mieliśmy w The Crow, The Owl and The Dove, gdzie był fragment po kumbryjsku, również w wykonaniu pana Donockleya. Nie licząc fińskiego, to partie w innym języku niż angielski w twórczości zespołu są prawdziwym białym krukiem.
Warto zwrócić uwagę na finisz, ponieważ to śliczne rozwiązanie brzmieniowo-aranżacyjne jest na mniejszą skalę powtórzeniem tego, co wybrzmiewa na końcu Endlessness.
11. The Weave
Słowo eklektyzm jest sponsorem jedenastego utworu. To jeden z tych utworów, w których wyraźnie zaznaczył swoją obecność nowy basista. Mrocznej barwy klawisze, wspomniany bas i melodia którą krajanie Williama Blake'a nazwaliby “haunting melody”.
To numer poszatkowany aranżacyjnie z wieloma ingrediencjami i o niecodziennej konstrukcji, ponieważ nie da się w nim wyróżnić refrenu, są pewne powtarzalne motywy, ale ten tradycyjny podział na zwrotki i refren w zasadzie nie obowiązuje. Mimo potężnych bloków orkiestralnych - zdradzających zimmerowskie inspiracje - utwór zorientowany jest na grę zespołu oraz pełen pasji i żaru wokal. Z takimi utworami jak The Weave Nightwish naprawdę otwiera nowy rozdział.
Ciekawostka: perkusista Kai Hahto uważa ten numer za najtrudniejszy do zagrania na Yesterwynde ze względu na zmiany rytmiczne.
12. Lanternlight
Ostatni singiel to również ostatni utwór na płycie. Zespół nigdy nie miał takiego zakończenia, bo to jak finiszuje Nightwish na tym krążku, nie przypomina żadnego finału z przeszłości. Szukanie jakichś analogii na siłę jest bezcelowe, bo Lanternlight to Lanternlight. Unikat. To dłuższy, spokojny numer z koronkową aranżacją, w której dominują fortepian, skrzypce i wiolonczela, otulony czarującym słuchacza wokalem Floor. Jak na standardy Nightwish to utwór niemal minimalistyczny, wyciszony, pełen zadumy, dopiero w dalszej części nabiera on trochę więcej przestrzeni i trzymanego w ryzach rozmachu. Oniryczny charakter współgra z tematyką utworu, czyli pożegnaniem bliskiej osoby.
Finał jest też klamrą z początkiem, ponieważ dźwięki projektora w ostatnich sekundach są powtórzeniem tych z introdukcji. Przedstawienie zakończone. Symboliczny koniec. Co można rozumieć dwojako tak w kontekście samego tematu utworu, jak i przygody z całym albumem.
KONKLUZJA
Niemal u progu trzydziestolecia istnienia zespołu dostajemy krążek, który zaskakuje świeżością, witalnością i pomysłami, pomimo że nie odciął się całkowicie od historii grupy. Nightwish nigdy nie był zespołem w rodzaju AC/DC, który kurczowo trzyma się wypracowanego przed laty stylu. Znakiem firmowym Tuomasa i spółki jest ciągły rozwój i poszukiwanie. Navigare necesse est i zespół nie stoi wciąż w tym samym porcie. Wymyślić się na nowo po prawie trzech dekadach, nie zatracając przy tym tożsamości zespołu, to nie lada sztuka. Po raz trzeci z Floor Jansen za mikrofonem udaje się nagrać wysokiej jakości materiał, który zamyka trwający blisko dekadę rozdział w historii zespołu.
Yesterwynde jako całość wciąż można sklasyfikować jako szeroko pojęty metal symfoniczny, ale pod tym sformułowaniem kryje się wiele różnorodnych wpływów i tyle różnych elementów z odległych gatunków, że termin metal symfoniczny stanowi tylko punkt wyjścia, ogólne ramy, w których się poruszamy, a nijak nie oddaje tego, z czym mamy do czynienia. Znajdziemy tu m.in. różne odmiany metalu, rock, muzykę filmową, rock progresywny, neoclassical, world music, folk, synthwave i parę jeszcze innych naleciałości. Prościej będzie powiedzieć, że gatunek, który uprawia Nightwish to po prostu Nightwish. W każdym wydaniu.
Nie ukrywam, że to trudny album, który stanowi wyzwanie dla słuchacza i cechę tę dzieli z poprzednikiem. Niekoniecznie musi on przypaść do gustu osobom, które lubią dawne wcielenie Nightwisha, ale nie da się też zaprzeczyć, że to najbardziej zróżnicowany album w historii grupy - czy palmę pierwszeństwa w tej kwestii dierży któraś z płyt z czasów Anette, można by dyskutować - w każdym razie to krążek bliski maksymie “dla każdego coś dobrego”, więc suponuję, że nawet najbardziej wybredny słuchacz znajdzie na nim coś dla siebie.
Nie można żyć tylko przeszłością. Oceanborn czy Once są ważne, wciąż istnieją, nikt ich nie wymazał, stoją w panteonie chwały, ale życie i nurt twórczy nie stoi w miejscu, tylko wciąż szuka nowych koryt i przejść, by zalać je swoją kipielą.
Po raz dziesiąty wchodzimy do tej samej Nightwishowej rzeki, ale i my jesteśmy inni (pomyślcie, czy jesteście tymi samymi osobami i w tym samym okresie życia, co w czasach wydania Imaginaerum bądź Endless Forms Most Beautiful), i woda w rzece też jest już inna. Tamto już przepłynęło, jest na półkach przeszłości waszego życia i historii Nightwish. Ocean Anno Domini 2024, choć to już nie ten sam akwen, to wody wciąż bogate w muzyczne i literackie życie. Podwodny kalejdoskop zamknięty w dwanaście opowieści, z pierwiastkiem optymizmu, wdzięcznością za przeszłość i nadzieją na przyszłość. Z refleksją i wiarą w człowieka. Materiał, który zaszczepia w nas wdzięczność za wczoraj i za dziś. Za życie jako całość i najróżniejsze jego przejawy, takie jak na przykład ten album.
Nie wiadomo, ile jeszcze dekad wasz batyskaf przemierzać będzie oceany, na jakie przedziwne wyspy natraficie, jakie przygody będą waszym udziałem. Tak w życiu, jak i w muzyce. Z jednej strony zanurzeni w dniu wczorajszym, a z drugiej nie bojący się jutra, otwarci na zmiany. Nightwish obecnie to coś, co znamy jak własną kieszeń i te rzeczy, których jeszcze nie znamy, połączone niewidzialną nicią, gdyż obydwie dzieją się jednocześnie na tej płycie, bo Yesterwynde to Nightwish Schrödingera.
Życzę wam pomyślnych wiatrów i niechaj poniesie was nurt w to, co znane i w to, co…nieznane. Po trzykroć warto!
© Maciej Anczyk