Lost in Forever to drugi album tej grupy z Niemiec. Formacja zrobiła zamieszanie na swoim rockowo-metalowym podwórku, natomiast ich popularność poza granicami w kraju jest niewielka, jednak symfometalowy światek coraz bardziej ich dostrzega.
Jaki mają przepis na sukces? Przede wszystkim prostota, ale nie prostactwo. Klarowność brzmienia i frapujące linie melodyczne. To właśnie rewelacyjne i ciekawe melodie są paliwem, które niesie ten wehikuł. Gdy dodamy do tego świetny wokal i trafne aranże, to już będziemy wiedzieć, jak to jeść. Wokal żeński to mocny punkt albumu, okazjonalnie ubarwia go męski głos.
Można oczywiście szukać jakiś analogii, że coś podobnego było już u Delain, Nemesea czy późnego Within Temptation, a nawet niekórych rzeczy Xandrii, ja bym się tu także pewnych paralelizmów z taką holenderską grupą Kingfisher Sky doszukał, szczególnie w tych momentach niesymfonicznych. Jednak to wszystko nie oddaje sytuacji faktycznej.
Dużo tu pierwiastków klasycznie rockowych (metalowych), kiedy pojawia się ballada, to nie brzmi jak soundtrack z anielskim głosem, lecz bardziej jak ballada rockowa. O dziwo, zrobione jest to wszystko ze smakiem, nawet puryści nie powinni narzekać. Zespół nie idzie w barokowy przepych ani ultrabombastyczność i nie udaje, że robi wielkie EPICKIE dzieła, lecz skupia się na drobnych ozdobnikach w aranżach, choć oczywiście czasem przypomina, że to jednak szeroko pojęty metal symfoniczny, to jednak podstawą brzmienia pozostają gitarowe brzmienia i wyraźny bas. To, co u innych grup mogłoby razić, u Niemców jest atutem i nie stępia pazura i energii. Jedyną rysą na szkle mógłby być fakt, że wydawnictwo nie posiada jakiegoś dłuższego, rozbudowanego utworu, ale - jak już rzekłem - nie taka jest koncepcja grupy, może z kolejnym albumem się to zmieni, a może to jest właśnie ich nisza, zobaczymy. Chyba najbliższy tego rozbudowania jest Forget My Name z wstawką akustyczną w środku.
To wyjątkowo mało symfoniczny album jak na symphonic metal. W praktyce część albumu to niemal rock (czasem heavy metal) przypudrowany na symfoniczny metal i wypada to „ładnie, zgrabnie i powabnie”, jak mawiał klasyk. Z drugiej strony mamy sporo rockowo-metalowego grania w tym bardziej klimatycznym wydaniu. Trzecią bajką jest niemal popowa przystępność i utwory ocierające się o radiowe standardy, bo i takowe zanotujemy. Rzadko który album jest monolitem, więc nie tylko wpływy rockowe i metalowe, bo i folkowe refleksy się pojawiają tu i ówdzie, czasem grupa pójdzie znowu w bardziej tradycyjną gotycko-symfoniczną narrację muzyczną, objawią się chóralne brzmienia (Dies Irae, Nevremore). Niemniej to bardzo spójna płyta, może nawet za mało zróżnicowana (a może niepotrzebnie szukam dziury w całym?). Summa summarum wypisanie inspiracji czy składników tej muzyki nie odda przyczyn sukcesu tej grupy. Zespół ma to coś, co przykuwa uwagę i i nie da się tego precyzyjnie określić, jedni to po prostu mają, drudzy mimo dużych umiejętności i talentu – nie. Beyond The Black zdecydowanie posiada przysłowiową "bożą iskrę", ciekaw jestem, czy za kilka albumów będą wymieniani na jednej półce z najlepszymi?