Jump to content
  • Recenzja Once

    page-once-color.png.047d93c5b8578eff79d849fc643d76a9.png

     

    "Dzieło mówi za twórcę" jak perorował kiedyś Umberto Eco, spróbujemy zatem bliżej przyjrzeć się ostatniej płycie studyjnej z Tarją Turunen za mikrofonem.

    Na wstępie trzeba podkreślić, że na Once mamy do czynienia z dojrzałym, świadomym swojej wartości zespołem, to już nie są nieopierzeni debiutanci albo muzycy, którzy wciąż szukają własnego stylu i muszą zapłacić frycowe. Nightwish anno domini 2004 to grupa, która ma pełne rozeznanie swoich możliwości i dokładnie wie, co chce osiągnąć. To także płyta, która wprowadza zespól na niespotkany wcześniej poziom jeśli chodzi o aranżacyjny przepych i rozmach.

    Od pierwszego numeru to, co rzuca się w oczy (a właściwie uszy) to krystaliczna produkcja i brzmienie, o jakim tysiące zespołów może tylko pomarzyć. Tu nie ma ma miejsca na brud, brak selektywności któregoś instrumentu czy jakąś chropowatość. Najlepsze studia i inżynierowie dźwięku, miesiące spędzone za konsoletą, każdy fragment dopieszczony z wielką pieczołowitością.

    Once to wielka superprodukcja, wymagająca sporych nakładów finansowych, czasu, energii. Trudna do zorganizowania także pod względem logistycznym. Krążek, który otrzymujemy do rąk, jest efektem wielu miesięcy wytężonej pracy mnóstwa ludzi, idealnego zgrania wszystkich detali w Nightwishowym puzzle. Muzycznej budowli, której głównym architektem jest Tuomas Holopainen, pociągający za sznurki od zarania aż po sam finał.

    Płyta przedstawia sobą eklektyzm i różnorodność, które na stałe zagoszczą w twórczości Nightwish. O ile Wishmaster, Oceanborn czy nawet Century Child były płytami utrzymanymi w całości w podobnych aranżacjach i kolorystyce brzmieniowej, o tyle Once narzuca zróżnicowanie i kontrasty, które jeszcze bardziej uwidocznią się na dwóch następnych wydawnictwach.

    Przechodząć już do szczegółów, trzeba stwierdzić, że Once cechuje najcięższe brzmienie gitar w dotychczasowej historii zespołu. Sześć strun Emppu brzmi mocno, bardzo mięsiście i nowocześnie, słychać też obniżone strojenie do D, co dodatkowo nadaje głębi i mocy. Również bas Marco Hietali jest jeszcze bardziej mięsisty, a silny atak na struny za pomocą kostki wyraźnie zaznacza masywne partie gitary basowej na płycie. Wrzucony w odtwarzacz album obwieszcza z całym przekonaniem, że ten materiał nie mógł zostać nagrany kilkanaście lat wcześniej, tylko jest owocem pracy z początku XXI wieku z całym dobrodziejstwem (lub jak kto woli przekleństwem) inwentarza. Dla osób które znają Nightwish sprzed paru płyt, takie oblicze grupy może być lekkim zaskoczeniem. Zespół ma już właściwie niewiele wspólnego z dość szybkim i zwiewnym stylem popartym operowym wokalem, jaki prezentował na albumach Wishmaster i Oceanborn.

    Zmieniły się aranżacje, instrumenty klawiszowe zeszły na drugi plan, położone bardzo nisko w miksie płyty, a pierwszy plan zagospodarowała orkiestra symfoniczna (nie byle jaka bo The London Philharmonic Orchestra, znana z wielu nagrań muzyki filmowej i klasycznej, uważana powszechnie za najbardziej renomowaną orkiestrę na świecie). Orkiestra wypełnia dziewięć z jedenastu utworów na płycie. Wspomaga ją potężny 32-osobowy chór, The Metro Voices o charakterze mieszanym męsko-żeńskim (16 kobiet, 16 mężczyzn). Kolorystyka brzmienia zmieniła swój obraz na ciemniejszy, nie ma już tej lekkości i specyficznego niemal eterycznego klimatu z pierwszych płyt.

    Co zatem mamy?

    Po pierwsze masywność, potęgę brzmienia, monumentalizm i dużo niskich niemal dusznych rejestrów. Po drugie wyjątkowo jak na Nightwish twarde brzmienie gitar. Pomimo wielkiego rozmachu i symfonicznych aranży słuchacza początkowo może przytłoczyć ściana dźwięku.

    Istotną kwestią jest, że rozwój Nightwisha poszedł tu dwutorowo, bo jednocześnie grając bardziej symfonicznie dociążyli brzmienie gitar. Paradoksalnie mimo że jest to bardziej symfoniczny materiał niż poprzednie, to może sprawiać także wrażenie mocniejszego i surowszego. Muzyczna rzeczywistość albumu, to medal który ma ma dwie strony, bo jakkolwiek to dziwnie zabrzmiało to Once to płyta, która jest bardziej symfoniczna i bardziej gitarowa jednocześnie.

    Album jako całość ma idealnie wyważony balans między partiami gitar a orkiestrą, natomiast same poszczególne numery przechylają się to w jedną, a to w drugą stronę. Przy takim założeniu Tuomas musiał świetnie opanować separację między ogniwami aranżacji. Czyli mówiąc najprościej, mamy zarówno fragmenty bardzo surowe i gitarowe jak nigdy wcześniej, jak i dłuższe fragmenty samej orkiestry bez udziału gitar, a nawet bez udziału zespołu, co jest swego rodzaju nowum.

    Wreszcie w pełnej formie doszły do głosu sygnalizowane już na poprzednich płytach inspiracje soundtrackami i muzyką filmową. Współpraca zespołu i orkiestry odbywa się na zasadzie głębokiej symbiozy i ani przez moment nie odnosi się wrażenia, że coś jest na siłę czy nie pasuje do siebie. Tuomas zawsze pracował jak kompozytor muzyki filmowej, rozpisując poszczególne elementy jak twórca soundtracków. Tym bardziej w sytuacji coraz większej obecności filmowych wpływów, jego styl pracy odgrywa decydujące znaczenie przy konstrukcji całości.

    Trzeba też dodać, iż ta płyta utrzymuje status quo jeśli chodzi o pierwiastek folkowy w muzyce Nightwish w stosunku do poprzedniego wydawnictwa. Po pierwszych mocno naznaczonych folkiem płytach, Once podobnie jak Century Child ogranicza tego rodzaju wpływy do w zasadzie jednego numeru (Creek Mary’s Blood). Ów element odżyje dopiero ze zdwojoną mocą na kolejnych płytach.

    Metamorfoza, jaką przeszedł na Once zespół, ominęła w zasadzie wokale, ponieważ graniczną płytą, jeśli chodzi o zmianę sposobu śpiewania na mniej operowy, był poprzedni album. Once niejako kontynuuje zaczęty wtedy wątek i wielkiego przeskoku w tej materii nie ma. Generalnie Tarja śpiewa bardziej przyziemnie, starając się różnicować śpiew, będąc bliżej normalnego śpiewu niż opery. Zdecydowanie najbardziej operowym wykonaniem jest utwór Romanticide. Większą rolę wokalną zaczął też odgrywać Marco Hietala, którego mocny rockowy wokal ubarwia płytę. Świat muzyki ma to do siebie, że wszelkie kontrasty budują napięcie i zazwyczaj są czymś ciekawym, toteż duety wokalne Tarji i Marco są jedną z ozdób płyty.

    Jeśli chodzi o miks albumu to nie był on łaskawy dla Tarji, gdyż zdecydowanie nie jest to płyta nastawiona na wokal (który jest trochę wycofany), jak też na jakikolwiek inny instrument. Niemal tradycyjnie mamy prymat samej kompozycji, atmosfery i odmalowania emocji nad poszczególnym muzykami czy składnikami aranżacji. Cytując fragment Dead Gardens, muzyka maluje opowieść skrytą za obrazem

    Przechodząc już do konkretnych utworów, warto zaznaczyć, że Nightwishowa układanka staje się coraz bardziej bogata w różne komponenty. Jest to jedna z tych płyty gdzie nie mamy do czynienia z utworami metalowymi, którym ktoś dopisał orkiestrę, ale z muzyką symfoniczno-metalową od samego zarania. Partie orkiestralne są od samego początku skomponowane i stanowią nierozerwalną część muzyki.

    1. Dark Chest of Wonders

    Pomijając intra, to archetypicznym otwarciem metalowej płyty jest zazwyczaj dynamiczny numer. To jest kanon i ciężko sobie wyobrazić album, który nie jest balladowy, a ma za otwarcie utwór o spokojnym charakterze. Umiejscowienie utworów na dotychczasowych płytach zespołu także zakładało podniesienie adrenaliny na początku i nie inaczej jest tym razem. Nightwish znów kłania się własnej i rockowej tradycji, zaczynając energetycznym, dobitnym i pełnym mocy numerem. Utwór krzyżuje mięsiste gitary z potęgą orkiestry symfonicznej. W konstrukcję tą udanie wplatają się partie chóralne w stylu soundtracków Zimmera lub muzyki Orffa, jeśli mówimy o klasyce. Owa „agresywność” dotyczy tylko i wyłącznie siarczystego i mocarnego brzmienia gitary, które może nasuwać skojarzenia z pracą gitar w grupie Anthrax. Pomijając ów fakt, cała reszta jest utrzymana w metalowo- symfonicznej stylistyce, a sama kompozycja zachwyca melodyką i od razu narzuca aranżacyjne standardy z jakimi będziemy mieli do czynienia przez cały album. Mianowicie: niemal symbiotyczny związek metalowego podłoża z pracą orkiestry. Nie ulega żadnej wątpliwości, że mamy do czynienia z wyjątkowo masywnym i miażdżącym otwarciem płyty. Wyróżnia się mostek z wpierw podbiciami kotłów i orkiestry, a potem surową gitarową szarpanką, która zmierza do porywającego podwójnego refrenu.

    Warto zwrócić uwagę na patent aranżacyjny zastosowany w tym numerze, a mówiąc ściślej tzw: „hybrydowe brzmienie” charakterystyczne dla Hansa Zimmera, idola lidera zespołu. Polega ono na łączeniu orkiestry z keyboardami, partie symfoniczne gra orkiestra, a instrumenty klawiszowe dublują partie orkiestralne, zlewając się w jedno z brzmieniem orkiestry bądź dopełniając je od spodu. Przypomnijmy choćby słynne The Battle z muzyki do Gladiatora. Podobne rozwiązanie zastosował tutaj Tuomas, który wymienia wspomniany kawałek w swoim top 10 utworów, jak widać nie bez powodu.

    2. Wish I Had An Angel

    Najbardziej kontrowersyjny utwór na płycie. Powstały pod wpływem fascynacji lidera zespołu muzyką grupy Rammstein, charakterystyczny beat w tle i cięte mechaniczne gitary oprawione w przebojową formę, to Nightwishowa wersja industrial metalu. Bezpośrednią inspiracją była wizyta Tuomasa w nocnym lokalu w Kitee i obserwacja ludzkich zachowań. Na płycie pod względem stylistycznym ten kawałek robi trochę wrażenie przysłowiowego wołu przy karecie i odstaje jakby od reszty płyty. Niemniej wciąż mamy do czynienia z dobrym singlowym kawałkiem. Takie rzeczy wbrew temu, co się wydaje, też trzeba umieć napisać. Tuomas Holopainen niejednokrotnie podkreśla w wywiadach, że trudniej mu się tworzy czterominutowe kawałki o bardzo zwartej i zamkniętej formie niż epickie numery. Trzeba się w takiej sytuacji wykazać sporą dozą kompozytorskiej zgrabności. Oczywiście nikt nie będzie udowadniał, że jest to wiekopomne dzieło, bo nie o to chodzi w tym numerze. Trzeba zanotować, że utwór nie tylko nie ustępuje pozycjom wspomnianych Niemców, ale nawet ich przewyższa. Wzorcowo został również dobrany duet wokalny Tarji i Marco, których wymienność robi wrażenie. Kawałek zdecydowanie zyskuje na koncertach będąc ulubieńcem fanów i żelaznym punktem setu na każdej trasie zespołu.

    Ciekawostka, utwór jest bardziej wielowarstwowy niż się z początku wydaje. Pod koniec na przykład, udziela się w nim w harmoniach wokalnych fiński krzyczany GME choir

    3. Nemo

    Charakterystyczny motyw na pianinie, który już dziś jest Nightwishową klasyką, a potem skrzyżowanie delikatności i ciężaru to Holopainenowy pomysł na hit i trzeba przyznać, że udany. Bardzo zgrabna singlowa kompozycja, w dużej mierze utrzymana w tradycyjnym Nightwishowym stylu owo mid-tempo i pół-balladowość połączona z żywszym refrenem. Swoje robią też przestrzenne partie orkiestry symfonicznej oraz krótka solówka Emppu. Nie brak też Nightwishowego znaku firmowego przy singlach, czyli „dziurawej” pierwszej zwrotki opierającej się na samej perkusji, basie i orkiestracjach, a dołączeniu gitary dopiero przy drugiej zwrotce. Miłym akcentem jest zmiana sposobu gry przez Jukkę pod koniec. Początkowo Nemo miało ponad 6 minut i trochę inną formę. Niepasujący fragment skończył ostatecznie w innym kawałku z tej płyty, o czym dowiecie się w toku dalszej lektury. Nemo jawi się jako utwór ze śliczną melodią, elegancją i wdziękiem niczym mitologiczne Gracje, a wszystko to bez zdrady ideałów w przystępnej formie. Jako pierwszy singiel kawałek implikował skojarzenie, że Once będzie płytą bardzo zachowawczą i zwartą. Jak się okazało, po raz kolejny sprawdziło się przysłowie: nie oceniaj płyty po singlach, bo w tym wypadku jego reprezentatywność dla całości materiału jest w zasadzie żadna. Co nie zmienia faktu, że jest on wciąż nice, jak mawiają nad Tamizą.

    4. Planet Hell

    Długi rozbudowany wstęp do utworu, w którym prym wiodą instrumenty orkiestralne, wpierw smyczki, a potem trąbki, waltornie i inne instrumenty dęte cały czas kontrapunktowane wejściami chóru. Orkiestracja z intra należy do jednych z najbardziej smakowitych na albumie, natomiast gdy wchodzi gitara atakująca słuchacza zajadłym riffem, staje się jasne, że wehikułem który poniesie orkiestralną konstrukcję będzie ostre riffowanie Emppu. Jest to jedyny utwór na albumie, który rozpoczyna się samodzielnym śpiewem Marco. Twardy z dynamiczną motoryką i naleciałościami szybkiego heavy/power metalowego grania. Znowu bezbłędnie dobrany duet wokalny Tarji i Marco. Absolutnym highlightem utworu jest solówka klawiszowa (a tak naprawdę trzy ścieżki grające osobno, a nakładające się na siebie sprawiając tym wrażenie jednej). Jej umiejscowienie na tle ciężkich gitar, brzmienie klawiszy, mroczna atmosfera i charakterystyczne przebiegi po klawiaturze nasuwają skojarzenia z tym, co czasem robi klawiszowiec Dimmu Borgir, Mustis. Utwór wycisza się i kończy partią chóru o wyraźnej przewadze głosów żeńskich.

    5. Creek Mary’s Blood

    Utwór unikat. Żeby w pełni sobie zdać sprawę, z czym mamy do czynienia, przytoczmy kilka faktów. Grupa symfoniczno-metalowa z Finlandii nagrywa kawałek z Indianinem, mieszając metal, muzykę symfoniczną, westernowe naleciałości i indiański folklor. Można się zapytać, ile znacie tego typu połączeń, jest to oczywiście pytanie retoryczne. Bo nikt nigdy nie połączył tych wszystkich elementów i pewnie już nie połączy, także Nightwish bo tak ekscentryczne mieszanki tworzy się zazwyczaj raz. Owszem zdarza się Indianin w kawałku metalowym, ale dotyczy to zazwyczaj grup folk metalowych głównie z Ameryki Południowej i środkowej grających tzw. „prehispanic metal” lub „tribal metal”. Styl, który łączy rdzenny folklor sprzed odkrycia ameryki przez Kolumba z surowym metalowym brzmieniem. Natomiast to, co zaprezentował Nightwish nie ma odpowiednika na świecie. Mamy do czynienia z w pełni autorskim pomysłem.

    Jedną z inspiracji muzycznych do napisania tego numeru były soundtracki do Ostatniego Mohikanina oraz Tańczącego z Wilkami. Tuomas zrobił niezgorszą robotę przy kompozycji, niektóre linie melodyczne i fragmenty aranżacji nawiązują do tak lubianego przez lidera zespołu Ennio Morricone. Udział muzyka indiańskiego Johna Dwa Jastrzębie objawia się tu grą na fletni pana, inkantacjami oraz końcową recytacją. Zwracają uwagę liczne zmiany tempa i aranżacji.

    Ten utwór przywraca też razem z Higher Than Hope gitary akustyczne w muzykę Nightwisha, gitary, które były nieobecne na poprzedniej płycie. Jest on też niemalże jedynym elementem folkowym na płycie, co jak już wspomniałem ustawia Once obok Century Child, jako najmniej folkowy album Nightwish.

    6. The Siren

    Muzyka rockowo-metalowa i orient chodzą ze sobą na randki od zarania, również Nightwish korzystał z dobrodziejstw muzycznych bliskiego wschodu i używał tych dźwięków i skal, jak choćby przykładowo w Tutankhamen. Tym razem jednak posunęli się dalej i sięgnęli po wschodni instrument zwany sitarem, który przewija się przez większość utworu. Bardzo dobrze wyeksponowana jest gitara basowa. Kawałek wabi nas swym pięknem i czarem niczym tytułowa syrena z kart Odysei Homera. W mostku mamy krótki oniryczny pasaż harfy. Doskonale dobrane chóry w tle pasują do utworu jak ubranie szyte na miarę. Kompozycja jest też popisem Tarji, której arabizujące ozdobniki i wokalizy harmonijnie zespalają się z muzycznym podkładem, otulając słuchacza klimatem rodem z baśni Tysiąca i jednej nocy.

    Na koniec jako ciekawostkę warto zwrócić uwagę, że to absolutnie jedyny utwór zespołu, gdzie mamy solówkę na skrzypcach elektrycznych, takich na jakich gra Vanessa Mae lub nasz rodzimy Jelonek.

    7. Dead Gardens

    Utwór otwiera strefę dwóch najbardziej agresywnych kompozycji na albumie. Znowu mamy do czynienia ze swego rodzaju ewenementem, gdyż utwór to bardzo melodyjny, by nie rzec przebojowy. Natomiast gitary są twarde i mechaniczne, utrzymane w średnim tempie, przypominają brzmieniem znany utwór Walk Pantery, kolejnego ulubieńca Tuomasa i przy okazji Jukki. Osobną sprawą jest zakończenie, które jest monotonnym powtarzaniem dwóch motywów, tworząc efekt jakby coś się zacięło.

    Można na to spojrzeć dwojako, ktoś niezaznajomiony ze specyfiką zespołu, będzie narzekał na jednostajność, brak pomysłu (sic!). Jednak prawda jest zupełnie inna – to jest właśnie wspomniany pomysł! Trzeba pamiętać, że utwory Nightwish zawsze ilustrują tekst. W tym wypadku utwór opowiada o bloku artystycznym, zacięciu, tego rodzaju emocje chciał odmalować autor w muzyce. Zatem czy zmienna i urozmaicona końcówka sprawiłaby, że słuchacz miałby wrażenie zaciętej płyty?Odpowiedzcie sobie sami na to pytanie. Mam nadzieje, że w tej chwili staje się klarowne, czemu ta końcówka jest właśnie taka, a nie inna.

    8. Romanticide

    Pozycja, która jako demo nazywała się The Testament song jako że riffy przypominają thrash z końca lat 80. w wykonaniu właśnie zespołu Testament. Jedyny w historii Nightwisha składak, ponieważ cała druga cześć utworu to pierwotnie była część Nemo, która ostatecznie skończyła jako uzupełnienie tego numeru. Pierwszą część do przełamania skomponował Marco, nadając riffom klasyczny thrashowy posmak. Znowu jak wcześniej, dotyczy to tylko gitar, gdyż nie zabrakło symfonicznej otoczki. Po charakterystycznym „złamaniu” mamy ekwilibrystyczną solówkę gitarową i kolejne agresywne zakończenie. Można się zastanowić, czy umieszczenie drugiego numeru z bardzo agresywną końcówką z rzędu to dobry pomysł. Moim zdaniem niekoniecznie, co nie zmienia faktu, że wciąż mamy do czynienia z kawałkiem na wysokim poziomie.

    9. Ghost Love Score

    Opus magnum nie tylko płyty, ale całej dyskografii Nightwisha. Kompozycja, o której można by napisać osobne opracowanie. Trwająca dziesięć minut układanka z metalu i symfonii, gdzie z początku delikatny niczym morska bryza wokal Tarji znakomicie kontrastuje z monumentalnymi wejściami chóru i orkiestralnym rozmachem. Partie orkiestralne w tym kawałku to zresztą również opowieść na osobną bajkę. Ich rozbudowanie może się raczej kojarzyć z pełnymi przepychu symfoniami dziewiętnastowiecznych kompozytorów doby romantyzmu lub wielkim kompozytorami muzyki filmowej niż z muzyką rockową. Napięcie jest budowane w iście filmowy sposób lub niczym akty w operze. Utwór płynnie przechodzi od potęgi i rozmachu do bardziej spokojnych fragmentów. Znalazło się też miejsce na fortepian po trzeciej minucie i solówkę gitarową, po której następuje czysto orkiestralny pasaż. Buduje on stopniowo napięcie przed drugą bardziej dramatyczną częścią utworu. Kompozycja cały czas zadziwia świeżością, płynnością przejść i wyrafinowaniem aranżacyjnym. Podchody obojów, fagotów i innych instrumentów dętych wtłoczonych w ciężkie partie gitar mogą zachwycić. Zmiana metrum około ósmej minuty to miły ukłon dla fanów muzycznej matematyki i na koniec powrót partii chóralnych, co zamyka formę. Po tym wszystkim, człowiekowi pozostaje tylko to bardzo rzadkie wrażenie obcowania z muzycznym absolutem, fundamentalnym dziełem dla swojego gatunku. Choć trzeba przyznać, że nawet na tle muzyki metalowej czy rockowej ogółem, numer jest pozycją absolutnie topową. Rzemieślnikiem się jest, a artystą się bywa tylko czasami – właśnie w takich momentach.

    Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że skupiając się wyłącznie na orkiestrze można przegapić, iż użyto też hinduski sitar, słychać go w tle przed wejściem wokalu w pierwszej zwrotce.

    10. Kuolema Tekee Taiteilijan

    Jedyna stricte ballada na płycie i przy okazji jedyny utwór w rodzimej mowie Nightwisha. Dla nas Polaków egzotyczna pozycja. W numerze nie występuje w ogóle nikt z zespołowych instrumentalistów. Oprawę muzyczną stanowią sami londyńscy filharmonicy i chór. Całość inkrustują dyskretne podbicia kotłów. Głównym punktem utworu jest wzruszająca solówka na wiolonczelach. Te ręcznie robione dwustuletnie Stradivariusy, emanują szlachetnością i dostojeństwem. Obok wspomnianego instrumentarium, główną gwiazdą utworu jest Tarja, to na jej pięknym śpiewie koncentruje się uwaga słuchacza.

    11. Higher Than Hope

    Wspólna kompozycja Marco i Tuomasa poświęcona Marcowi Bruelandowi, Amerykaninowi zaprzyjaźnionemu z Tuomasem, który zmarł przegrywając walkę z rakiem, więcej na ten temat można przeczytać tutaj. Ronnie James Dio powiedział kiedyś, że zawsze żeby podkreślić te mocarne fragmenty muszą istnieć też te spokojne. Radę tę jakby wziął sobie do serca Tuomas, bo utwór zaczyna się comebackiem gitar akustycznych w muzyce Nightwisha. Gra na nich nie Emppu, ale Marco, który prócz biegłej znajomości arkanów gry na basie jest zespołowym specjalistą od gitar akustycznych i klasycznych. Po czułej i przytulnej, łagodnej zwrotce, potężny chóralny refren spada na nas jak grom z jasnego nieba. Wgniata w ziemię za każdym razem aż do końca. To nie jest tylko kwestia gitar, które w tym utworze nie są jakoś drastycznie wyraźne i ciężkie, ale bardziej zasługa kumulacji wszystkich składników aranżacji: perkusji, kotłów i bębnów orkiestralnych, sekcji dętej, basu, chóru itd. Swoje robi też element zaskoczenia.

    Druga zwrotka wyróżnia się prowadzeniem melodii przez flet poprzeczny. W środku mamy instrumenty smyczkowe grające techniką pizzicato, z wplecionymi fragmentami wywiadu Marca Bruelanda niedługo przed śmiercią, co dodatkowo potęguje tragiczne okoliczności powstania numeru. Utwór unieśmiertelnił Bruelanda oraz stał się przejmującym epitafium i równocześnie klamrą zamykającą album.

    Jedenaście utworów, ponad godzina muzyki symfoniczno-metalowej z najwyżej półki. Mimo konwencji metalu symfonicznego Nightwish nie zamknął się w przysłowiowej wieży z kości słoniowej, wprowadzając w swą muzykę elementy z innych gatunków. Jak widać, znalazło się tu miejsce i na niemal thrashową agresję i na indiański folklor lub posmak orientu czy lekko industrialny hit bądź kameralną balladę.

    Jeśli chodzi o stronę tekstową, to mamy niezły rozstrzał, nie jest to zdecydowanie album koncepcyjny jak Century Child. Tym razem Tuomas postawił na różnorodność swoich poetyckich liryków. Prezentuje on na każdej płycie w zasadzie stały równym poziom warstwy lirycznej z licznymi nawiązaniami literacko-kulturalno-mitologicznymi. Wyróżniają się pod tym względem ostre utwory: Romanticide, Dead Gardens czy Planet Hell, choć trzeba dobitnie zaznaczyć, że na płycie nie ma słabych tekstów i próżno szukać tu pięty achillesowej w tej kwestii.

    Rekapitulując, Once choć w momencie wydania wzbudzało u fanów mieszane uczucia to jednak dziś jest to już płyta kultowa. Prezentująca brzmienie do którego Nightwish dochodził osiem długich lat z każdym kolejnym krokiem i albumem zbliżając się do niego. Płyta stanowi logiczną konsekwencję obranej przez zespół drogi. Umiejętnie potrafili zachować charakterystyczne dla siebie pierwiastki i własną estetykę, odświeżając jednocześnie swój styl. Wprowadzili z jednej strony nowe elementy, a z drugiej strony ulepszenia aranżacyjno-brzmieniowe. To, co może też cieszyć, to coraz większe wychodzenie zespołu poza „metalową szufladkę”, co skutkuje wspomnianą na początku różnorodnością i narastającym eklektyzmem. Album pozostaje pozycją wybitną i prawdopodobnie największym osiągnięciem składu z Tarją Turunen, perfekcyjnie zrealizowanym marzeniem piątki ludzi z dalekiej północy. A po przesłuchaniu go pozostaje tylko nacisnąć „repeat” i usłyszeć znowu Once I had a dream and this is it…

     

    © Maciej Anczyk

    Sign in to follow this  



×
×
  • Create New...

Important Information

We have placed cookies on your device to help make this website better. You can adjust your cookie settings, otherwise we'll assume you're okay to continue.