Jump to content

Leaderboard


Popular Content

Showing content with the highest reputation on 02/04/19 in all areas

  1. 1 point
    Na ten dzień polscy fani Avatara czekali długo. W końcu po 9 latach zespół powrócił do naszego kraju, po raz pierwszy jednak jako headliner! Ekipa fanklubu Avatar Poland była na miejscu godzinę przed koncertem. Dzięki uprzejmości ochrony oraz organizatora udało się przekazać dla zespołu skromny upominek. Kolejka pod klubem była jednym wielkim ulem z mnóstwem głosów. Wszyscy nie mogliśmy się doczekać otwarcia bram, a tym bardziej samego koncertu Avatara. Kiedy o 18:00 zaczęto wpuszczać do Stodoły, wszyscy nagle zaczęli biegać, byle tylko stać pod barierkami. Jeden wielki chaos, ale za to mega pozytywny! O 19:00 na scenę wyszedł Dylan Walshe, rudy Irlandczyk z gitarą akustyczną i harmonijką. Nietypowy wybór supportu dla zespołu death metalowego, ale trzeba przyznać, że miło się pana Dylana słuchało - miał mocny i ładny głos. Drudzy w kolejce byli The Mahones, irlandzki zespół grający punk. Tu już się zaczęło dziać. Ostre punkowe granie połączone z akordeonem poniosło większość widowni, która świetnie się bawiła przy ich muzyce. Od zespołu biła radość, widać było, że oni sami świetnie się bawili. Nicole, która grała na akordeonie, przyznała potem, że miała łzy w oczach, gdy widziała nasze serduszka i buziaki posyłane w jej stronę. Obydwa supporty miały świetny kontakt z publiką. The Mahones zeszli ze sceny jakieś 30 minut przed podaną godziną rozpoczęcia się koncertu właściwego, na który wszyscy czekali. Zniecierpliwieni i głodni wrażeń patrzyliśmy, jak technicy przygotowują scenę na show Króla i jego świty. Minuty mijały bardzo wolno. Wszyscy co chwilę patrzyli na zegarki. W końcu wybiła upragniona 21:00. A wtedy rozległy się pierwsze dźwięki "A Statue Of The King". Nie sposób opisać co się wtedy stało. Cała widownia, jak jeden mąż zaczęła skakać, wymachiwać włosami, a w górę powędrowały ręce z rogami. Coś niesamowitego. Gry utwór dotarł do refrenu nasze głosy zagłuszyły wręcz śpiewającego Johannesa. Następna w kolejce była piosenka "Legend Of The King", potem "Paint Me Red" - jeden z bardziej rozpoznawalnych utworów zespołu. I tutaj była podobna sytuacja - właściwie cała piosenka została zaśpiewana przez widownię. Ale to jeszcze nic. Po "King's Harvest" światła przygasły, na scenie został jedynie Jonas, który zaczął grać początek "Bloody Angel". I tutaj przyznam się Wam szczerze, że nie wytrzymałam. Łzy stanęły mi w oczach, popłakałam się, jak małe dziecko. Dobrze, że tuż obok stała niezawodna Alex, która przytuliła mnie i zaczęła pocieszać. Również sam Jonas, gdy zauważył moje łzy próbował ze sceny mnie pocieszyć. "Bloody Angel" to zdecydowanie jeden z największych przebojów Avatar. Tekst tego utworu od A do Z znają właściwie wszyscy fani. Gdy widownia ponownie wyśpiewywała refren wraz z Johannesem, łzy raz jeszcze pociekły mi po policzkach. To było coś pięknego. A dla mnie dziwnego zarazem, bo jeszcze nigdy na żadnym koncercie tak nie płakałam. Po nostalgicznym Krwawym Aniele przyszedł czas trochę poskakać i oto "For The Swarm", utwór o pracowitych małych pszczółkach. Później kolejne powroty do przeszłości w postaci "Get In Line" oraz "Tsar Bomba", po których przyszedł czas na długo wyczekiwaną "Tower". I tu zadziała się magia. "Tower" jest jednym z najspokojniejszych utworów Avatar, można rzec, że jest balladą o toksycznej miłości. Nie spodziewałam się jednak, że zdarzy się to co się zdarzyło. Oczywiście wszyscy śpiewali pełny tekst piosenki, ale w pewnym momencie zespół przestał grać, a widownia dalej jednym głosem śpiewała kolejny refren (pomińmy fakt, że przy trzecim wersie, gdy ludzie zorientowali się, że zespół nie gra tylko stoi i patrzy, połowa widowni zaczęła się śmiać). Johannes przyznał wtedy, że jest to jeden z piękniejszych momentów na trasie, nie widział dawno, by ludzie tak dobrze znali tekst. Powiedział również, że w języku angielskim nie ma słów, by opisać co czuje. A potem raz jeszcze poprosił byśmy A capella zaśpiewali refren Wieży. W drugiej części show zespół nadal grał same perełki z ich dorobku - "The Eagle Has Landed", "Let It Burn", którego nie spodziewałam się usłyszeć, "King After King" oraz "Reload". "Reload" było najstarszą kompozycją na setliście, moja ulubiona piosenka z albumu "Avatar" i tego jeszcze bardziej nie spodziewałam się kiedykolwiek usłyszeć na żywo. Marzenie się spełniło. Potem nastał czas na "Smells Like a Freakshow" i tutaj wszystkich poniosło. Sama nie wiem co do końca się działo. Ten utwór jest tak energiczny, że głowa sama się rusza, chce się skakać, krzyczeń. "Torn Apart" singiel z albumu "Black Waltz" na żywo brzmi fenomenalnie, po nim było "Glory To Our King" i w końcu doczekałam się bąbelków. Dosłownie, ponieważ zespół przy utworze "The King Welcomes You To Avatar Country" z dwóch niewielkich maszynek zawsze wpuszcza miliony baniek mydlanych. To było nawet lepsze od pirotechniki. I tak zbliżyliśmy się do końca koncertu. Finałowym utworem było "Hail The Apocalypse", singiel z płyty "Hail The Apocalypse", podczas którego nasza Alex rzuciła w Johannesa pluszowym, czarnym jednorożcem, który był częścią naszego prezentu. Johannes śpiewając hymn ku Apokalipsie obwieszony był aż trzema polskimi flagami, w tym naszą z logo fanklubu oraz podpisami fanów, które Ania i Miri zebrały w kolejce. Nasz Szwed powiedział, że zabierze wszystkie trzy do domu. Na samym show nie zabrakło również kanistra z wodą, z którego to wokalista pił. Powiem Wam szczerze, że żaden koncert Tarji czy Nightwish nie zrobił na mnie tak ogromnego wrażenia. Fakt, że był to mój pierwszy koncert Avatar, ale jednak. Jak powiedział członek naszej fanklubowej grupy "Gdyby charyzma była człowiekiem, byłaby Johannesem". I to jest prawda. Ten gość ma niezwykłe gadane. W przerwach między graniem opowiadał świetne i śmieszne historie. Czasami przeszkadzał mu John, który zaczynał grać na perkusji w momencie, kiedy wokalista zaczynał coś mówić. W końcu Johannes kazał mu się zamknąć. Obiecali nam również, że następnym razem John przypomni sobie, jak grać "Queen of Blades" i nam to zagrają na następnym koncercie. A gitarzyści Henrik, Jonas i Tim? Brak słów. Podziwiam ich, że potrafią w tak idealnej synchronizacji machać włosami podczas gry. Solówki perfekcyjnie zagrane. Najcudowniejszym jednak momentem wieczoru było spotkanie z zespołem. Chłopaki wyszli do nas 30 minut po zakończeniu show! Rozdali nam autografy, pozwolili się wyściskać, a Tim i Jonas to wręcz nas wyściskali (serio, gdybym nie odsunęła się od Jonasa to pewnie byśmy tak stali i stali...). John, który na scenie uchodzi za wariata ze swoim wyłupiastym wzrokiem psychopaty okazał się niezwykle kulturalnym człowiekiem, każdemu uścisnął dłoń i podziękował za przyjście. Jonas wymasował każdemu plecki, Henrik się pięknie uśmiechał do zdjęć, Johannes porobił głupie miny, a Tim się mógł w końcu wygadać. I wiecie co? To właśnie z Timem najmilej wspominam spotkanie. Gdy powiedzieliśmy, że jesteśmy z fanklubu, poprosił inne osoby, żeby poczekały, bo teraz nasza kolej. Gdy ja na pożegnanie się już przytulałam do niego, cała reszta dziewczyn z naszej ekipy rzuciła się na mnie i Tima, nie mogłam oddychać, ale cudownie było się tam bardzo w niego wtulić, haha. Potem jeszcze było kilka grupowych uścisków. Wyszedł do nas również wokalista/gitarzysta The Mahones, który z przyjemnością porobił sobie z nami zdjęcia i powygłupiał. Najlepszym uczuciem była jednak satysfakcja, że chłopakom się prezent podobał, oraz ich ciepłe słowa na temat naszego fanklubu Avatar Poland. Dziękowali za naszą pracę i serce, które wkładamy w prowadzenie tego wszystkiego, ale dla nas najlepszą zapłatą były ich uśmiechy i szczęście widoczne w ich oczach, że mogą tu znowu być razem z nami. Ja do tej pory płacze co chwilę, gdy przypomnę sobie te wszystkie piękne chwile z sobotniego wieczoru.
  2. 1 point
    Piękna relacja LucidDreamer :D! Niesamowite emocje, show na najwyższym poziomie! Avatar to nie tylko charyzmatyczni i utalentowani wykonawcy, ale również przesympatyczni ludzie, bardzo otwarci na kontakt z fanami. Na scenie stworzyli niepowtarzalny klimat. Począwszy od potężnej dawki soczystego metalu poprzez charakterystyczne stroje, makijażei sceniczne rekwizyty. Bańki na koniec to było coś :) !
  3. 1 point
    Czekałaś kochana o masz! Cieszę się ogromnie z Tobą! Kapela mi się podoba choć b pobieżnie znam ich twórczość-gratuluję udanego spotkania:)
  4. 1 point
    Ciasteczka wyglądają przepysznie :D
  5. 1 point
    Wooo Giewont przykryty warstwą sniegu wygląda magicznie
  6. 1 point
    Projekt „A Nordic Symphony ‘18” zawitał do Polski 24 i 25 października na dwa koncerty, w ramach których zarówno Stratovarius, jak i Tarja wystąpili w roli headlinerów. Jako support zaprezentowała się istniejąca od 2010 roku brytyjska formacja Serpentyne, wykonująca muzykę z gatunku folk/symphonic metal/rock, inspirowaną średniowieczem. Choć zespół zagrał zaledwie pięć utworów, swoimi oryginalnymi aranżacjami wokalno-instrumentalnymi wzbudził zainteresowanie publiczności, która nie szczędziła Brytyjczykom oklasków. Przyznam, że mi również ich występ przypadł do gustu. Czas pozostały do wyjścia na scenę fińskich weteranów ze Stratovarius upłynął nam, zgromadzonym pod sceną fanklubowiczom, w atmosferze radosnego oczekiwania, wspólnych rozmów i zdjęć. Takie właśnie ulotne chwile tworzą później piękne, pełne pozytywnych emocji wspomnienia, do których z radością się powraca. Gdy Timo Kotipelto z ekipą żwawym krokiem wbiegł na scenę, został owacyjnie powitany przez polskich fanów, których w klubie wciąż przybywało. Mocne wejście utworem „Eagleheart” sprawiło, że koncert Finów już na samym początku nabrał tempa i rumieńców. Błękitnooki Timo w koszulce z imponujących rozmiarów trupią czaszką nawiązał świetny kontakt z publicznością, którą od czasu do czasu zachęcał do wspólnego śpiewania, jednocześnie dziękując za entuzjastyczne przyjęcie. Zespół zagrał dla nas materiał pochodzący z różnych albumów. Usłyszeliśmy m. in. utwór „Oblivion” (2018) promujący najnowsze wydawnictwo zespołu, monumentalne „Destiny” (1998) z krążka o tym samym tytule oraz „4000 Rainy Nights”, grane na tej właśnie trasie premierowo w aktualnym składzie. Wokalista przedstawił towarzyszących mu na scenie instrumentalistów z osobna, pozostawiając każdemu z nich pole do zaprezentowania własnych umiejętności. Gdy popisowe solo klawiszowca Jensa Johanssona przeszło w charakterystyczne dźwięki doskonale znanego fanom klasyka „Black Diamond”, pod sceną zawrzało. Nogi same zaczęły skakać, a ręce wiwatować. Gdzieś w tłumie utworzyło się pogo, stłoczeni blisko sceny ludzie zaczęli na siebie wpadać, a nad naszymi głowami pojawili się surferzy. Stojąc tuż przy barierkach czułam się w miarę bezpieczna, ale przyznam, że w chwili, gdy zobaczyłam za sobą buciory niesionego przez tłum jegomościa, a tuż przed sobą napierających na barierki ochroniarzy, którzy chwyciwszy owego jegomościa za fraki usiłowali przeciągnąć go na swoją stronę, poczułam się lekko zniesmaczona brakiem kultury u polskich fanów. Takich wypadków, zakłócających nieco odbiór całego koncertu, było tego wieczoru kilka. Stratovarius zwieńczył swój występ kultowym „Hunting High And Low”, podczas którego Timo przez niemal 10 minut zachęcał nas do głośnego śpiewania (czyli zdzierania gardeł) wraz z nim, co też skwapliwie czyniliśmy, chcąc za wszelką cenę pokazać, że Kraków potrafi krzyczeć głośniej niż Gdańsk. [video=youtube]http://https://www.youtube.com/watch?v=2UG5N82dPn4 Gdy po jedenastu zagranych utworach Stratovarius wśród burzliwych oklasków zszedł ze sceny (by ku rozczarowaniu zgromadzonych fanów już na nią nie powrócić), zaczęło do mnie docierać, że oto już za chwilkę zobaczę i usłyszę po raz szósty na żywo Tarję, za którą od czasu koncertu we Wrocławiu 6 grudnia 2016 roku zdążyłam się bardzo stęsknić. Jak tylko wszyscy członkowie zespołu zajęli swoje strategiczne miejsca naprzeciwko publiczności, tuż przed naszymi oczami wyrósł las uniesionych w górę aparatów fotograficznych kilkunastu paparazzich, którzy przez pierwsze trzy utwory uwijali się niczym pszczoły w ulu, walcząc o jak najlepsze ujęcia, a przy okazji skutecznie zasłaniając niektórym z nas widok na scenę. Było to nieco irytujące, ale cóż, do przeżycia ;) W świetle reflektorów i obcisłym gorsecie Tarja wyglądała wręcz obłędnie Skórzany outfit podkreślał kobiece wdzięki i pięknie eksponował tatuaż na ramieniu, który artystka wyraźnie lubi pokazywać światu. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam jej w tak seksownym wydaniu. Emanowała kobiecością i niesamowitą energią, którą chłonęła zgromadzona pod sceną publiczność, głośno wyrażając swoje pozytywne emocje. I tu także znaleźli się fani, których emocje poniosły na fali uniesionych w górę rąk aż pod barierki, wskutek czego znów mieliśmy nad głowami surferów :/ Na żadnym z pięciu koncertów Tarji, na jakich byłam w ubiegłych latach, nic podobnego nie miało miejsca... Tutaj owszem. Ochroniarze polecili nam zwinąć z barierek naszą fanklubową flagę, by, jak zapewniali, żaden z nich nie potknął się o nią w razie konieczności interwencji. Zrobiliśmy, o co prosili, aczkolwiek niechętnie i z ociąganiem. Nie zważając na przepychanki pod sceną powodowane przez pogujących fanów i wyciąganych z tłumu surferów, Tarja w pełni profesjonalnie kontynuowała swój występ, tradycyjnie zwracając się do nas po polsku (zgodnie z poniższą rozpiską) i dziękując krakowskiej publiczności za ciepłe przyjęcie. Kulminacyjnym punktem wieczoru było dla mnie wykonanie na żywo utworu „Diva” z płyty „The Shadow Self”. Owej piosenki od dłuższego czasu domagali się fani artystki, zapytani kiedyś o to, jaki kawałek najbardziej pragnęliby usłyszeć na żywo (na drugim miejscu znalazło się GLS). „Diva” to z pewnością kompozycja wyjątkowa i z mocnym przekazem, przez niektórych uważana za spóźnione rozliczenie z przeszłością. To już pozostawiam każdemu do indywidualnej oceny. „Diva” wyszła na scenę w krótkiej sukience odsłaniającej tatuaż, butach na kosmicznym obcasie i koronie, którą otrzymała w prezencie od brazylijskich fanów kilka miesięcy wcześniej. Kolejna perfekcyjna stylizacja, która moim zdaniem dodała jej dziewczęcego uroku. Podczas refrenu unieśliśmy w górę karteczki z napisem „Just Look At Diva”, przygotowane w ramach akcji koncertowej. [video=youtube]http://https://www.youtube.com/watch?v=oc-FOTtS4lY Gdy występ Tarji zbliżał się już ku końcowi, rzuciliśmy na scenę polską flagę z podpisami fanów, którą Tarja z wdzięcznością przyjęła i zarzuciła sobie na plecy. Na scenie czekał już pluszowy Koziołek Matołek, sprezentowany artystce przez jedną z fanklubowiczek, a także piękny portret będący podarkiem od jednego z utalentowanych artystycznie fanów. Te i inne prezenty otrzymane od naszego fanklubu zarówno w Krakowie, jak i w Gdańsku, Tarja zamieściła na swoim Instagramie. https://www.instagram.com/p/BpXuitjByKx/?hl=pl&taken-by=tarjaofficial Był to mój drugi (po Wrocławiu 2016) koncert w szeregach Winter Storm Poland, na którym niestety nie było nam dane spotkać się z Tarją face to face. Tym razem nie zdobyliśmy nawet autografów. Artystka szybko się ulotniła, ale za to do publiczności wyszli Alex (gitarzysta), Kevin (basista) i Timm (perkusista), którzy chętnie pozowali do zdjęć. Przyznam, że nie żywiłam wielkich nadziei na spotkanie z Tarją, wiedząc, że odczuwa ona duże zmęczenie obecną trasą, a w perspektywie ma kolejne wyczerpujące koncerty z Raskasta Joulua oraz własnym repertuarem świątecznym. Na pocieszenie kupiłam ostatnie dostępne na stoisku z merchem dwupłytowe wydanie „My Winter Storm”, którego brakowało mi w kolekcji i w efekcie opuściłam teren klubu usatysfakcjonowana. Koncert w Krakowie z pewnością będę wspominać bardzo dobrze. Mimo deszczowej aury i kilku organizacyjnych niedociągnięć bawiłam się świetnie. Artyści zapewnili nam profesjonalne show, a my im fantastyczne przyjęcie. Frekwencja dopisała, humory też, i tak naprawdę jedyną rzeczą, jaką mogłabym uznać za rozczarowującą, był brak duetu Tarja – Timo. Marzyłam, żeby usłyszeć ich wspólne wykonanie Phantoma, OTHAFA lub choćby Stratovariusowe „Forever”. Nic z tego. Setlista każdego z zespołów zawierała 11 utworów i nie przewidywała bisów ani nawet wspólnego wyjścia na scenę po zakończeniu show. Szkoda. Podsumowując: Zdjęcia ani filmiki za nic nie oddadzą atmosfery tamtego wieczoru. To trzeba przeżyć. Najlepiej jak najbliżej sceny (przy odrobinie szczęścia zdjęcie z Tarją gwarantowane). Polecam każdemu :)
  • Member Statistics

    • Total Members
      1037
    • Most Online
      1079

    Newest Member
    AaHes
    Joined
×
×
  • Create New...

Important Information

We have placed cookies on your device to help make this website better. You can adjust your cookie settings, otherwise we'll assume you're okay to continue.